Ja też mam wiedzę i praktykę pedagogiczną (praktyki zawodowe i rok nauczania w szkole podstawowej). Wychowałam z powodzeniem swoje dzieci. Stąd wiem, że pewne zachowania maluchów dadzą się przewidzieć, a na niektóre należy spojrzeć z przymrużeniem oka, jeśli nie przynoszą malcowi ani jego otoczeniu szkody.
Nasz wnuk prowadza nas po terenie (nowej dla nas od maja ubiegłego roku) miejscowości. Często towarzyszy też podczas zakupów. Już 4 miesiące temu po powrocie z marketu, na pytanie co tam widział, z przejęciem odpowiedział:" jaja!".
Jest to słowo bardzo lekko wypowiadane i z chęcią. Faktycznie jaja tego dnia były jednym z artykułów, jakie mama przywiozła z nim do domu.
Przy nawiązywaniu nowych znajomości, poznaliśmy sympatyczne małżeństwo na sąsiedniej ulicy, zamieszkujące na posesji z dużym ogrodem. Pani bardzo życzliwa, uraczyła nas orzechami z własnego ogrodu, osobiście ukiszoną kapustą. Chcieliśmy dowiedzieć się, gdzie można kupić jajka od kur z wolnego wybiegu. Ryneczek jakoś niewielki, jak na taką miejscowość. Pani również była i tu pomocna. Zaoferowała nam jajka, które prawdopodobnie przywozi jej koleżanka z pobliskiej miejscowości. Tak więc, co pewien czas nawiedzamy sąsiadów, bardzo często z wnukiem. w celu uzupełnienia zapasów nabiałowych. Dziecko bardzo polubiło, szczególnie Pana, bo po pożegnaniu cały czas ma główkę jeszcze zwróconą do tyłu, dopóki nie zniknie postać. Każdego dnia, kiedy mija dom sąsiadów, woła: "Jaja" i wskazuje na budynek. Przywitał nawet na innej ulicy tych Państwa, wracających z zakupów, krzycząc na cały regulator: "Jaja!"
Na razie nie daje się przekonać, że noszą inne nazwisko. Całe szczęście, że mają do tej sytuacji dystans.
Teraz obawiam się jego zachowania w większym środowisku.
Już nie chodzę z całą rodziną na msze dla dzieci.
Tam rządzi Weronika. Rzuca np. na podłogę swoją kolorową szmaciankę. Chłopiec starszy od niej o około 2 lat, unosi się z klęcznika, na którym nieopodal (3 m dalej) siedzi i szarmancko podaje. Dziewczynce nawet to się podoba, więc ponownie rzuca. Chłopiec znów wstaje, podnosi lalkę, podaje Weronice i siada na klęczniku. Tak powtarza się trzy razy, więc mama Weroniki dochodzi do wniosku, że i tak o 2 za dużo. Gdy czwarty raz sponiewierana szmacianka ląduje na podłodze świątyni, mama Weroniki majestatycznie podchodzi do chłopca i coś mu szepcze na ucho. Chłopiec, widocznie na dżentelmena przygotowywany, trochę zaskoczony prośbą, już nie reaguje i mimo że korci go, aby w tej grze uczestniczyć, jednak siedzi na klęczniku. Weronika tymczasem zdziwiona brakiem reakcji młodego, podnosi lalkę i rzuca go bliżej niego. Chłopiec unosi pupę i już ma chęć ruszyć do pomocy, jednak opanowuje się, przybity wzrokiem Mamy Weroniki. Dziewczę nie daje za wygraną i podkopuje lalkę jeszcze bliżej chłopca. Też bez reakcji? Co się dzieje, myśli sobie dziewczynka. Znów powtórka z rozrywki przez 2 razy. Chłopiec niewzruszony siedzi. Zdenerwowana Weronika już przymierza się do rzucenia lalki pod sam klęcznik, kiedy nagle mama chwyta lalkę z małą i wynosi z kościoła. Lekcja pokazowego podrywu zakończona. Czytanie Pisma św. też, ale, niestety, nie dotarło na tej mszy do mnie.
Może wybrać się z wnukiem na dziewiątą. Muszę się jeszcze zastanowić. Przeżyłabym nawet, gdyby rwał się do księdza na ambonę, przybić piątkę (przecież to "wujek", chodzący po kolędzie), ale jest poważniejsze zagrożenie.
A co by było, gdyby w czwartej ławce rozpoznał sąsiadów, którzy stale chodzą na 9-tą i z radością zawołał gromkim głosem: " Baba! Jajaaa!". Byliby sąsiedzi co najmniej speszeni, a ja spaliłabym się ze wstydu.
Trudno, niech mnie to kosztuje, przeżyję niedospanie niedzielne i pójdę na poranną mszę do małego zabytkowego kościółka. Tam przynajmniej wiem, że mogę się skupić. A wnuczek niech sobie idzie na swoją mszę do dużego kościoła ze swoimi rodzicami.
Już słyszę tradycjonalistów, którzy, nie bacząc na prawa dziecka, najchętniej niesfornemu maluchowi daliby w pupę klapsa.
Nic bardziej mylnego, to nie skutkuje. Byłam świadkiem w moim poprzednim miejscu zamieszkania takiej to oto sytuacji.
Mama biegała za dziewczynką po kościele w czasie mszy, przywołując ją do porządku, aż wreszcie dała jej klapsa. Dziecko rozpłakało się i przybiegło do siedzącego w ławce taty. Ten chcąc ją uciszyć, szeptał jej cicho:
- Już dobrze, już nie płacz, czego tak płaczesz?
No to usłyszał, na cały głos podczas ciszy w kościele:
-Bo mama dała mi w duuuuupeee! (sic!)
Przepraszam za to słowo, ale nie chcę być świętsza od papieża. Słyszeli to nie tylko wierni, ale i celebrujący mszę, a przede wszystkim Ten Najwyższy Gospodarz Budynku. I kościół się nie zawalił.
Może wybrać się z wnukiem na dziewiątą. Muszę się jeszcze zastanowić. Przeżyłabym nawet, gdyby rwał się do księdza na ambonę, przybić piątkę (przecież to "wujek", chodzący po kolędzie), ale jest poważniejsze zagrożenie.
A co by było, gdyby w czwartej ławce rozpoznał sąsiadów, którzy stale chodzą na 9-tą i z radością zawołał gromkim głosem: " Baba! Jajaaa!". Byliby sąsiedzi co najmniej speszeni, a ja spaliłabym się ze wstydu.
Już słyszę tradycjonalistów, którzy, nie bacząc na prawa dziecka, najchętniej niesfornemu maluchowi daliby w pupę klapsa.
Nic bardziej mylnego, to nie skutkuje. Byłam świadkiem w moim poprzednim miejscu zamieszkania takiej to oto sytuacji.
Mama biegała za dziewczynką po kościele w czasie mszy, przywołując ją do porządku, aż wreszcie dała jej klapsa. Dziecko rozpłakało się i przybiegło do siedzącego w ławce taty. Ten chcąc ją uciszyć, szeptał jej cicho:
- Już dobrze, już nie płacz, czego tak płaczesz?
No to usłyszał, na cały głos podczas ciszy w kościele:
-Bo mama dała mi w duuuuupeee! (sic!)
Przepraszam za to słowo, ale nie chcę być świętsza od papieża. Słyszeli to nie tylko wierni, ale i celebrujący mszę, a przede wszystkim Ten Najwyższy Gospodarz Budynku. I kościół się nie zawalił.