Translate

niedziela, 31 stycznia 2016

GRATIS w TOLEDO ------ II odcinek „Wojaże po Europie-1981”



Dzisiaj agencja PAP przedstawia film video z wypowiedzią dżihadysty, który straszy w imieniu organizacji Państwo Islamskie zamachami gorszymi niż 11 września i 13 listopada. 
Cytuję:

     „Dżihadysta w swojej wypowiedzi wymienia Hiszpanię i Portugalię, podkreślając, że celem IS jest powrót Al-Andalus, czyli terytoriów na Półwyspie Iberyjskim, które między VII a XV wiekiem były pod panowaniem muzułmańskim. Wspomina w szczególności hiszpańskie miasta Kordobę i Toledo”. 


<><><><><><><><>


 Jednym z wielu odwiedzanych  przeze mnie  miast w europejskiej podróży w maju 1981 roku  były m.in. miasta hiszpańskie, takie jak: Barcelona, Walencja, Awila, Saragossa , a także Toledo.

Toledo

      Samo wymienienie tego miasta (Toledo) w takim kontekście zagrożenia, które przecież wcale nie musi się spełnić, wywołuje we mnie jakiś sprzeciw przeciwko złu.
 Przeżyłam na tym wyjeździe lęk związany też z jednym z zamachów. Poznałam pobieżnie  to piękne miasto, a szczególnie jednego z właścicieli sklepu z pamiątkami.


 Ale muszę wrócić do wspomnień z dwóch dni wcześniej, nim dojechałam z wycieczką do Toledo. Poprzednio trzy dni przebywaliśmy w Walencji.




         Kiedy zwiedziliśmy miasto zgodnie z założonym programem, zaczęliśmy spędzać czas wolny na zakupach. Autokar zatrzymał się przed dużym sklepem obuwniczym, w którym zakupiłam białe skórzane sandałki dla jednej z moich córeczek (4-latki), za którymi już bardzo tęskniłam. Byłam juz poza domem 12 dni, a przede mną jeszcze 13 dni podróży. Starszej córce (7 - latce) kupiłam w Wiedniu zegarek, ale dopiero w Polsce dowiem się, że to był szmelc! Tu w Hiszpanii marzyłam sobie, że kupię jej piękną  komunijną sukienkę, jakie prezentowane były w witrynach sklepowych. Niestety, miały taką samą cenę, jak ślubne. Nie stać mnie było na taki wydatek.   

       Po wejściu do autokaru uczestniczyłam w prezentacji zakupionych pamiątek. Zmiennik naszego głównego kierowcy, młody człowiek usłyszawszy wymienioną przeze mnie cenę sandałków, wyciągnął z pudełka piękne białe ażurowe kozaki na szpilce, które zakupił dla żony za taką samą cenę jak za moje sandałki. Wszystkie towary dla dzieci w Hiszpanii były porównywalne z towarami dla dorosłych. Żadnych ulg, dotacji.  Za te pieniądze mogłabym w Polsce kupić 10 par sandałków ze skórki, tyle że już podeszwa byłaby sztuczna ale za to  mniej sztywna, nie śliska. Takie sobie tłumaczenie przyjęłam i postanowiłam nie rozpamiętywać nieekonomicznego zakupu. Przecież to nie problem.

      Problem to zaczął się za moment, kiedy do autokaru około godz. 19-ej, (a było to 13 maja) wpadła nasza współpasażerka, biała ze strachu i roztrzęsionym głosem krzyknęła:  
- Papież nie żyje!



        
Przerażona opowiedziała, że jakieś 10 minut temu weszła do sklepu po pomarańcze. Sprzedawca myśląc, że jest Włoszką, ponieważ ma ciemną karnację i czarne kręcone włosy, przekazał jej tę informację z ogromnym współczuciem, sam będąc niezwykle przerażony. Hiszpanie na każdym kroku podkreślali swój katolicyzm. Kiedy przedstawiła się  jako Polka, nie krył empatii.

        Zapomniałam o sandałkach. Myśli szalały w mojej zrozpaczonej głowie. Tyle kilometrów od domu, toć to niewątpliwie wybuch III wojny światowej, jak wrócę do domu!? Co będzie z moją rodziną?
        Kiedy po czasie dotarły do nas strzępki wiadomości, że jednak szczęśliwie papież przeżył, pozostało tylko oczekiwanie na wieści o jego rekonwalescencji.

         I tak następnego właśnie dnia dotarliśmy do Toledo. I tutaj stało się zadość zwyczajowi robienia zakupów po zwiedzaniu zabytków, muzeów i podziwianiu miasta. Czekała na mnie w jednym sklepie  z pamiątkami niespodzianka. Właściciel, dowiedziawszy się, że jestem z Polski położył swoją dłoń na własnej piersi, mówiąc „Papa”. Dał wyraz szacunku dla naszego papieża. Wyraził obawę, czy w takim razie  Papa zrealizuje swój plan wizyty w Hiszpanii, na którą się tak nastawili. 

        Byłam dumna, że Hiszpanie tak kochają naszego Ojca św.  A sklepikarz za to, że w takim momencie spotkał rodaczkę ukochanego Papy, wręczył mi gratis komplet widelczyków do ciasta lub przystawek. Miały one rękojeści z czarnego metalu inkrustowanego delikatnymi żyłkami złota.  Wiedziałam, że te bogato zdobione przedmioty nie mogą być prawdziwym rękodziełem toledańskich mistrzów, bo przekraczałyby kilkakrotnie wystawioną cenę. Ważny jest jednak odruch serca. 

Zaskoczona i trochę speszona chciałam jakoś wynagrodzić stratę w utargu sklepikarza w tym dniu i zakupiłam u niego za normalną cenę inkrustowane piękne kolczyki, chociaż nie miałam jeszcze wtedy przekłutych uszu.



      Po powrocie do autokaru, jak zwykle następuje okazanie  zakupionych pamiątek. Nieopacznie pochwaliłam się gratisem. O, ja głupia! Pół autokaru poleciało do sklepiku. Niestety,  właściciel sklepu z pamiątkami gratisów już nie zastosował.   

SORBONA ------ I odcinek „Wojaże po Europie-1981”

      Miałam zamiar chronologicznie opowiadać w kilku odcinkach o 25- dniowej podróży autokarem w 1981 roku w maju trasą z Polski przez Niemcy, Austrię, Włochy, Francję, Księstwo Monaco, Hiszpanię, ponownie Francję, Luxemburg, znów Niemcy, Czechosłowację i powrót do kraju. I nie zanudzałabym informacjami, na temat co zwiedziłam, polecając tym samym godne uwagi miejsca. W obecnych czasach, nawet jeśli ktoś tam nie był, to i tak ma o tych krajach doskonałe wyobrażenie na podstawie Internetu, telewizji czy kina.

Moją intencją jest podzielenie się z Czytelnikami moimi spostrzeżeniami na temat różnych zachowań ludzkich w grupie społecznej. Nie będzie tu żadnych wywodów socjologicznych, ale proste przykłady, autorsko nazwane przeze mnie: „sytuacyjne”.

A była to szczególna grupa, bo przez 25 dni połączona na dobre i złe w małym blaszanym pomieszczeniu, jakim był pojazd, co prawda, jak na tamte czasy - luksusowym. Mercedes był niezawodny, gorzej pasażerowie.

Nie zacznę dzisiaj od zawodu w pierwszym dniu wycieczki, jaki przypadł mi w udziale, kiedy spodziewałam się empatii ze strony towarzyszy rozpoczynającej się podróży. A należy dodać, że charakter wycieczki nakazywałby pewne zachowania. Wycieczka była połączona z pielgrzymką do Lourdes. Podróżowaliśmy autokarem z własnymi namiotami, butlami gazowymi, kuchenkami, śpiworami i ukrytymi zapasami żywności, których to nie wolno było wywozić z kraju ( stan wyjątkowy w Polsce).

Grupa składała się z członków pewnej grupy zrzeszającej przedstawicieli inteligencji katolickiej z całego kraju o różnych zawodach. Byli m.in. wykładowcy akademiccy, co niektórzy z doktoratami, a nawet pewna pani doktor medycyny, która swoje nauki pobierała na Sorbonie. Ta ostatnia nie była członkiem grupy, natomiast zasiliła szeregi wycieczkowiczów, aby wspierać koleżankę lekarkę. W końcu 25 dni podróży mogło powodować u podróżujących różnorakie przypadki zdrowotne. Trafiła się tej pani okazja nie byle jaka, liczyła bowiem, że ponownie nawiedzi progi Sorbony.

       Podpadła mi ta pani kilkakrotnie, w różnych momentach, więc nie na próżno przedstawię ją teraz.

Nie przyznała się, że ma zapasową butlę gazową, kiedy rozpaczliwie szukałam osoby, która mogłaby mi jej użyczyć. Zgodnie z moim pechem nie załadowałam do samochodu swojej. Byłam pewna, że już w aucie jest włożona wcześniej przez męża. Brak butli stwierdziłam na zgrupowaniu przed autokarem w momencie wyruszania w trasę. Nie było czasu na powrót do domu odległego ponad 100 km. A przed wyjazdem przecież zobowiązałam się pani, z którą miałam dzielić namiot, że zapewniam butlę z kuchenką gazową.

Zlitował się nade mną kierowca, który niespodziewanie na campingu w Salzburgu pojawił się z butlą dla mnie. Przestrzegł mnie, że nie wie, na ile dni może mi starczyć gazu, bo używał go już pewien czas.

Saltzburg 

Dzięki Bogu starczyło do końca dni, chociaż płomień przygasając w pewnych momentach, wywoływał we mnie trwogę, że zginę z głodu pośród tak szlachetnego towarzystwa.

Pani doktor bardzo mnie zdumiała, kiedy pod koniec wycieczki na campingu w Czechosłowacji w Podebradach, po sporządzeniu ostatniej kolacji za granicą wyszła z namiotu i wypuściła w powietrze gaz z zapasowej butli, którą cały czas ukrywała. Nie był już jej potrzebny. Po zakończeniu wojaży musiała pociągiem wracać do swojego miejsca zamieszkania, po co zatem miała dźwigać niepotrzebny balast z Warszawy do swojego miasta!

Absolwentka Sorbony podpadła mi wcześniej, kiedy nie chciała, zresztą wraz z koleżanką lekarką, udzielić pomocy dwom młodym dziewczynom, które mimo ostrzeżeń nie zeszły ze słonecznej plaży w Walencji. Cała wycieczkowa grupa przebywała na plaży rano, opalając się oraz podziwiając różnokolorowe kwitnące kaktusy, po czym udała się na zwiedzanie miasta. Nieobecność młodych kobiet jakoś uszła uwadze pozostałym turystom.


Kiedy wycieczka powróciła pod wieczór na camping - dziewczyny leżały już z gorączką, drgawkami i zaognionym ciałem od nadmiaru słońca w swoim namiocie. Szanowne medyczki, a szczególnie ta wyszkolona na Sorbonie, uważały, że „jak głupie, to niech pocierpią”. Może trochę racji miały, ale gdzie przysięga Sokratesa?

I kto przyszedł z pomocą? Kto może już nie raz ratował podróżnych z takiej opresji?

Oczywiście, kierowca! Woził ze sobą mleko w proszku, więc zrobił papkę z wodą. Nie wiem czy dodawał jakieś inne składniki do sporządzonej przez siebie mikstury, fakt, że z niekłamaną przyjemnością oklepał nią młode spalone ciała. 


A swoją drogą to własnie te panienki ku zazdrości pozostałych szczyciły się po wyjściu z autokaru na zakończenie wycieczki najwspanialszą opalenizną, którą zachowały dzięki okładom kierowcy.


A, jeszcze słówko. Pani doktor, przepraszam i wybaczam.

RYBEŃKO, WYTRZYMAJ ! ( tylko dla mocnych)


        Byłam po zabiegu operacyjnym oka. Pan profesor zastosował autorską metodę, aby udrożnić moje przewody w oku w celu swobodnego odpływu cieczy z gałki ocznej. Skutkiem tego miało zmniejszyć się ciśnienie w oku, które   nieodwracalnie niszczy nerw wzrokowy.

        Mikrochirurgia na najwyższym poziomie. Okazało się podczas kontroli pooperacyjnej, że w moim przypadku za szybko powstają zrosty, nim zdąży się ustabilizować pospolicie mówiąc (w wersji makro) utworzona  budowla hydrotechniczna.

       Nie wiedziałam jeszcze, że i na to jest sposób, ale to już nie była mikrochirurgia. Metoda iście sadystyczna. Młody dobrze zapowiadający się naukowiec przytrzymywał mnie jedną ręką za tył głowy, stabilizując ją, abym czasem nie poruszała się. Wcześniej zakroplił oko znieczulającymi kroplami. Jednak nie wiedział że może trafić na osobę o niskim progu odczuwania bólu. Siedziałam z jednej strony aparatury z przylegającą do niej twarzą, a pan doktor, spoglądając przez odpowiednie przyrządy starał się jak najdelikatniej porozrywać igłą (i tak dobrze, że nie groszówką) zrosty aby  unieść spreparowany wewnątrz gałki płatek. 

     Nie powiem, że nie dało się wytrzymać. Przecież normalnie człowiek bez znieczulenia nie pozwoliłby sobie bezpardonowo wsadzić igły do oka. Ale żeby nic nie czuć? O, to już przesada. Ja do takich nie należę. Mam wyjątkowo niski próg odczuwania bólu i dawałam tego wyraz odpowiednimi grymasami twarzy i lekkim syczeniem, ale … ale …żeby tylko ta igła nie złamała się w oku!
       Pan doktor, a jakże, okazał się „ludzkim człowiekiem” i prosił mnie tylko:
       - Ja wiem, że to jest nieprzyjemne,.... pewnie nawet trochę boli,... ale wytrzymaj, rybeńko, ....proszę, .... jeszcze trochę, ....wytrzymaj.
       Mówiąc to, wypowiadał słowa, przeciągając sylaby,delikatnie, cicho, powoli, tak aby nie zakłócić zabiegu, bo sam wciąż trzymał igłę w moim oku, wiercąc nią w  różne strony.

      Na zakończenie jeszcze zostałam potraktowana zastrzykiem przeciwko zrostom w spojówkę oka, ale już mnie to nie bolało. Jednak po wyjściu z gabinetu  z bezsilności ulżyłam sobie, popłakując w rękaw  czekającego pod drzwiami męża.

       Sądząc, że następna wizyta kontrolna za dwa dni będzie raczej kurtuazyjna, ze swobodą wkroczyłam w progi gabinetu.

        O, naiwności ludzka!

       Gdybym przyjęła metodę opisywania dzień po dniu oddzielnie, to chyba wystarczyłoby tylko dopisywać nazwę kolejnego dnia i kopiować ten opis przez 8 razy.
Tyle to dni, jak mantra powtarzało się moje cierpienie. Za każdym razem miałam nadzieję, że może to ostatni zabieg.

        I co z tego że pan doktor stwierdził, że mam lata , jakie mam, ale mój wiek biologiczny jest dużo, dużo niższy. W tej metodzie młodzi ludzie, mając szybszą regenerację komórek muszą stosować zastrzyki, ale nie dłużej niż 8,9 dni. Ja wybrałam całą normę, czyli 8, a wg aktu urodzenia może nie musiałabym ich brać, no, może jeden.
 Ale co to dla mnie za pociecha?!
 Wolałabym  mieć wiek biologiczny równy rzeczywistemu i nie być uczestnikiem tej gehenny.

     Nie, wcale nie mam żalu do pana doktora. Przecież był bardzo delikatny, wyrozumiały, czuły jak anioł. Na ostatniej wizycie wręczyłam mu wykonaną przez siebie grafikę. Poniżej przedstawiam szkic tejże  grafiki: Mało czytelny napis  brzmi: 


Następnym razem proszę o podwójną dawkę znieczulenia.



 Czasem mąż od tamtej pory, zwracając się do mnie używa   określenia  RYBEŃKA. Miłe to, ale nic poza tym. 

sobota, 30 stycznia 2016

OLEJ NA PŁÓTNIE

       Cierpliwość to cecha,  której mi brak. Przyznaję się bez bicia. Mam to w spadku po moim rodzicielu. Czasem pomaga mi to w podejmowaniu różnych decyzji, ale bywa też źródłem różnych kłopotów.

        Odbieram telefon z prośbą o namalowanie olejnego obrazu dla przyjaciół, którzy właśnie teraz zmieniają kolorystykę ścian małego pokoju dla ich mamy.  Postanowiłam, że namaluję kopię obrazu K.E.Makowskiego „Dzieci uciekające przed burzą”.  Obraz ten wystawiany jest w Galerii Tretiakowskiej. Mam pocztówkę zakupioną w Galerii z tym obrazem.

        Pytam, czy poprzedni, który im wypożyczyłam, będzie im nadal służył, bo jeśli nie, to użyczę koledze na wystawę. Co prawda wystawia on prace z korzenioplastyki, jednak dla urozmaicenia zawsze uzupełnia o prace malarskie zaprzyjaźnionych plastyków z dziedziny malarstwa.  Obraz o którym mówię jest również kopią obrazu z tej samej galerii „Kwiaty i owoce”.  Namalowałam go techniką olej na płótnie. Pozwoliłam sobie wtedy na większy rozmiar 50X70. Niestety, nie znam autora oryginału. Malowałam go przez 2 dni.

        Odpowiadają mi, że sprawa jest trochę skomplikowana, pogadamy, jak do nich przyjadę z nowym obrazem. 


         Dawno już nie malowałam, więc  muszę wykorzystać podobrazie o takich rozmiarach, jakie są akurat w moim posiadaniu (40X50), bo  jest sobota, sklepy zamknięte, a ja jestem przecież niecierpliwa.  Pokoik  przyjaciół jest mały, więc rozmiar będzie odpowiedni. Chcę od razu przystąpić do pracy. Jest godz. 17-ta. Umazałam się jak nieboskie stworzenie, ale o 22.30 już gotowy. Jest mokry, nie wiem, jakby wyglądał przy świetle dziennym, ale moja niecierpliwość…. 



Na dowód mojego tempa pracy na odwrocie obrazu zapisuję notkę, w jakim czasie wyrobiłam się. Przecież sama kiedyś nie uwierzę, że w  5 i pół godz.  dało się to zrobić.
 Ledwo obraz podsuszył się, oprawiłam go w  galerii, chociaż pan przyjmujący do oprawy kręcił nosem, że za świeży.
        Jadę z obrazem do przyjaciół. Akceptują mój wybór tematu, pasuje do reszty wystroju wnętrza. Najważniejsze, że ich mama zadowolona.  


         Rozglądam się, ale nie widzę moich „Kwiatów i owoców”. Wiszą  za to nowoczesne bohomazy, niczego sobie, ale gdzie jest moje dzieło?




          Długo motali się, aż wyciągnęłam z nich, że po remoncie mieszkania część  rupieci, ale także mój obraz wyniesiony został do piwnicy w bloku. Właśnie mieli go stamtąd przynieść i oddać mi, ale….

          W bloku, co prawda nie ma już działającego zsypu śmieci, a administracja przeprowadza częste dezynsekcje, to jednak nie mają odwagi tam zejść, żeby nie obsiadły ich …pchły. Może jakieś insekty tam pozostały. Poświęcili nawet piękną suknię ślubną swojej córki. Suknia w walizce jest tam gdzieś przywalona gratami, a mieli ją dać do pralni i spróbować sprzedać. Nie, już raz tam byli. Nie wiedzieli, że upomnę się po obraz. W poprzednim roku też przed dezynsekcją udali się po rower z mizernym skutkiem. Teraz nie dadzą się namówić.  

         Nie mogę odżałować tego obrazu. Obiecałam na wystawę i zrobię wszystko, aby go odzyskać. Załuję, że im przywiozłam nowy. Jestem niecierpliwa. Chcę to załatwić, nawet dzisiaj.

         Idę do osiedlowego sklepu, kupuję Raid (zabiłabym chyba nim nawet mysz, a nie tylko pchłę) i  duże plastikowe mocne worki na śmieci. Zmuszam niewdzięcznych  przyjaciół do współudziału.

        Zabieram ich na parter pod drzwi piwnicy. Uzbrojeni jesteśmy w latarkę, bo piwnica podobno zdemolowana. Przedstawiają mi plan piwnicy i nr komórki piwnicznej. Na miejscu, tj. przed drzwiami ubieram się w te worki. Na jedną nogę jeden worek, na drugą następny. Podobnie stroję ręce i całą resztę,  nawet głowę z dziurą w worku na oczy.  Myślę, że jestem kompletnie zabezpieczona przed insektami. Schodzę pełna lęku, bo piwnica miejscami ciemna. Labirynty jakieś, nie wiem, czy nie zabłądzę. Latarka  na szczęście nie zawodzi, znalazłam numer ich pomieszczenia. Otwieram drzwi,  ale rupieciarnia! Z trudem odnajduję swój obraz, a nawet jest również na widoku walizka. Pewno z zawartością sukni ślubnej. Nie, po to niech sobie wchodzą sami! Przecież się nie zabiorę. Wracam szybciej, niż wchodziłam.

          Na progu przyjaciele zakładają mi jakieś okulary i traktują dokładnie Raidem. Tak samo opryskany jest mój obraz. Jestem alergikiem, ciekawe, czy przeżyję.

           Znajdujemy się jednak w ciągu komunikacyjnym. Z windy wychodzi młoda kobieta z synkiem.  Ten przygląda mi się, ale chyba i całej naszej ekipie i pyta mamę:
- Mamo, czy tu kręcą jakiś film, bo nie widzę kamery?
Mama sama jest zdezorientowana i pociągając malca za sobą, szybko opuszczają budynek.



    

MIMO GRYPY - AŻ PO GRÓB!

     Różne mikroby unoszą się w powietrzu na potęgę, przecież jest listopad. Pamiętny dla mnie rok 1971. Zbliża się okres zaślubin. To co, że w nazwie miesiąca nie ma literki „r”. Przecież nie jesteśmy przesądni.
     Kochamy się, jesteśmy wychowani tradycyjnie, więc aby być dosłownie i w przenośni ”jedni duchem i ciałem” postanawiamy nie czekać z terminem ślubu i wesela do świąt Bożego Narodzenia. Akurat  mój luby, przyszła głowa planowanej rodziny zakończył studia na politechnice. Czeka jeszcze na uroczysty odbiór dokumentu. Mnie pozostało jeszcze 3 lata studiów, ale to nic. Praca i mieszkanie zapewnione dzięki fundowanemu stypendium.  Żyć, nie umierać.

     Przygotowania weselne odbywają się pełną parą. W  czwartek wieczorem mój narzeczony jakby się trochę sfatygował. Może to skutek wcześniej hucznie odprawianego wieczoru koleżeńskiego? W piątek już mam wątpliwości, czy czasem delikwent nie ma „pietra” przed zmianą stanu cywilnego, choć nieustannie zapewnia mnie o stałości swoich uczuć. Oczy szkliste, wilgotne czoło. Oj, będzie się jutro działo, oj będzie! A może wcale nie będzie tego jutra?

      Nadchodzi TEN  DZIEŃ!
     Odwiedzam narzeczonego w jego, a od dzisiaj naszym domu i co widzę? Leży jak kłoda w łóżku z rozpaloną twarzą. Nic tylko grypa a w najlepszym  przypadku silne przeziębienie. Przecież nie opanował go strach przede mną, a skądże! Zresztą w całej mojej rodzinie przez ostatni tydzień jedynie ja uchroniłam się przed grypą. Dobrze zatem  przyszły mąż i zięć wpisuje się w moją rodzinę.

       Ale ad rem.
     Na godz. 14–tą wyznaczony jest termin ślubu cywilnego, a ślub kościelny na 17-tą. Zastanawiamy się, czy odwołać to wszystko, ale co z weselem? Jak zawieść gości weselnych? Idziemy na całość. Młody stawia się do pionu, twierdzi, że da radę. Język nie plącze mu się podczas przysięgi w Urzędzie Stanu Cywilnego. Jest na razie dobrze.

     Zaraz po tym zgłaszamy się do kancelarii parafialnej w celu dostarczenia aktu małżeństwa i spotyka nas ogromne zaskoczenie! Na liście dzisiejszych par biorących ślub, a jest ich 8, wcale nas nie ma. Czas jest ściśle wymierzony po pół godziny na parę, poczynając od 16.30 do 20-ej, jednak ktoś przepisując notatki z dnia, kiedy zgłaszaliśmy umawiając termin, po prostu nas przez pomyłkę pominął. Goście przecież powiadomieni są o momencie zawierania ślubu w kościele, więc nie wchodzi w rachubę przesuwanie czasu na 20- tą, czyli na koniec. Z kolei nie chcemy, aby kościelna uroczystość odbyła się jako pierwsza, przecież najbliżsi krewni jeszcze mogą nie dojechać, zresztą za późno, aby ich powiadomić. Ksiądz jest jednak ugodowy i pierwsze 3 śluby skraca w czasie po kilka minut kazdy i wchodzimy na 17,15. Następnym tez trochę się poprzesuwało. Przesądny poczytałby to wszystko jako zły omen. Ale przecież my , ludzie wykształceni? Tfu,… Tfu…

    Wybija pamiętna godzina, podjeżdżamy pod kościół, który zlokalizowany jest na wzgórzu, próbuję wysiąść z auta, ale szybko chowam już wysuniętą wcześniej nogę wystrojoną w szpileczki, bo auto zaczyna sunąć do tyłu.



     Podnóże wzgórza zamkowego jest otoczone jeziorem. Na szczęście przytomny kierowca (zresztą mój tata, co mam ukrywać), w ostatniej chwili zaciągnął ręczny hamulec. Śni mi się co prawda do dzisiaj ten moment, ale co tam… 

       Przecież usłyszałam:

- Przysięgam ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że Cię nie opuszczę aż do śmierci..
     A to, że pan młody do ostatniej chwili był otulany futrami w kościele, czekając jak skazaniec, nie mogąc opanować febry - to przecież pestka.

<><><><><><><>

       Jest jednak coś, co czasem wykorzystuje mój towarzysz długiego, bo ponad 40 letniego szczęśliwego pożycia. W momencie wesołych rozważań nad sensem małżeństwa słyszę:
      - A tak naprawdę, to nasz ślub nie powinien być ważny. Przecież miałem wysoką temperaturę. Grypa mogła mi zagłuszyć świadomość.


    - I tu mam cię - odpowiadam. - Zwolnienie lekarskie z tytułu choroby  dostałeś dopiero w poniedziałek. Brak ci dokumentacji lekarskiej z soboty. No chyba, że łagodny Franciszek poszedłby ci na rękę i uznał cię za niepoczytalnego w tym dniu.

II . KARTOTEKA


   
Z bloku operacyjnego przez korytarze poradni wracają na oddział szpitalny oszołomieni środkami przeciwbólowymi ludzie w białych pomiętych koszulach, pozawiązywanych często za  co drugi trok. Reszta wiązadełek smętnie zwisa spod pach. Komicznie i jednocześnie smutno. Przez niedosznurowane koszule panie odsłaniają, nie mając o tym pojęcia, swoje wdzięki. A to część biustu profilem wychyli, to brzuszek krągły zaświeci. Przemykają pielęgniarki pchające na wózkach lub łóżkach pooperacyjnych pacjentów. Przepychają się wśród pacjentów poradni podpierających ściany korytarza lub zalegających na objuczonych kurtkami krzesłach. Potykają się o pacjentów siedzących na wózkach.

    Grupowo snujący się pacjenci w tych białych kitlach wywołują u mnie wspomnienie filmu „W obronie życia” z Meryl Streep  w roli głównej. Pewien yuppie, Daniel Miller, ginie w wypadku samochodowym i idzie do Miasta Sądu, poczekalni na drodze do życia wiecznego. W trakcie dnia musi udowodnić w stylu przemów sądowych, że świetnie opanował swoje dotychczasowe lęki.


        Kto oglądał ten film, a widzi te snujące się po tym korytarzu postaci, może mieć skojarzenie, że znajduje się w zaświatach.
Jest pewna różnica . Tych ludzi w przeciwieństwie do bohatera filmu nie czekają żadne hedonistyczne przyjemności. Wprost przeciwnie.
 
    Tylko co wtedy robią tu ci niedowidzący, schorowani ludzie?  A może to już czyściec?

       Nie,  bo jeszcze zabłąkała się kobiecina, która rozglądając się po korytarzu, pyta:
       - Gdzie tu jest kartoteka?
Właśnie schodzi z dyżuru pan doktor, który uśmiechając się, jakby pod nosem rzuca:
       - Różewicza?
       - Ogólna okulistyczna - uzupełnia poszukująca.
Kobiecina jednak nie załapała, doktor też nie liczył na zrozumienie, ale uprzejmie informuje:
        - Proszę zejść schodami  na piętro niżej, przejść  przez cały korytarz przychodni i oddziału szpitalnego, później   schodami na końcu korytarza wrócić na górę i znajdzie się pani znów na tym samym piętrze co teraz , ale z innej strony.
     - To po co mam schodzić, żeby znów tu wrócić? Nie mogę od razu przejść na koniec korytarza na tym piętrze?- dopytuje.

       - Nie, bo po środku jest blok operacyjny- wyjaśnia doktor, po czym zdezorientowaną kobiecinkę pan doktor delikatnie ujmuje pod rękę i prowadzi wolniutko schodami w dół.

piątek, 29 stycznia 2016

I. KARTOTEKA

  

Wróciłam z kliniki okulistycznej.
Spoglądam na statystykę swojego bloga i smutno mi. Dzisiaj nie było jeszcze żadnej  odsłony. Za to wczoraj, w momencie opublikowania nowego posta o 22-ej, ponad 20 wyświetleń. Co prawda to nie 60, jak było przedwczoraj po meczu z Chorwacją, ale może wtedy Polacy chcieli sobie odreagować i coś z przymrużeniem oka było na miejscu.

     Muszę, więc swojego Czytelnika „nakarmić”.
Nawet pokuszę o się o dość ryzykowne stwierdzenie, jakoby mój sposób prowadzenia i tematyka  bloga miała coś wspólnego z Tadeuszem Różewiczem, ponieważ:
     
1. Nie mam w tym momencie żadnego pomysłu na nowy post a czas nagli. Więc, czy czasem nie jest odpowiedni poniższy cytat:

„Zaraz zrobimy kawę. Wprawdzie nie mam kawy, filiżanek i pieniędzy, ale od czego jest nadrealizm, metafizyka, poetyka snów”.
(z książki "Kartoteka. Kartoteka rozrzucona" Tadeusza Różewicza)
2. Posty są bardzo różnorodne, związane bardziej lub mniej ze sobą,  czasem zupełnie oderwane od pozostałych, bez usystematyzowania chronologicznego wspominanych wydarzeń (jak  porozrzucane kartki w kartotece ).

      Wracając do kliniki, nasuwa mi się obrazek z poczekalni przepełnionej pacjentami oraz osobami im towarzyszącymi. Budynek kliniki co prawda na zewnątrz jest pięknie odremontowany, ale wnętrze tego kolosa jeszcze długo będzie gościć różnego rodzaju ekipy remontowe. Przyznaję, że podziwiam personel medyczny tam pracujący. A twierdzę to na podstawie moich obserwacji i doświadczeń osobistych wynikających z 4-letnich tam cyklicznych odwiedzin.

    Jednak pacjenci poradni  zasługują na mój specjalny szacunek, że znoszą warunki, tzw. poczekalni, czyli korytarza. Ale naczekać się na swoją kolej muszą, nie ma zmiłuj. Cierpliwość biednych wyczerpie się tym bardziej, jak zbliża się godzina przedpołudniowa.


Siedzą bowiem młodzi, w sile wieku, ale i staruszkowie oraz inwalidzi. Część z zaklejonym okiem czeka na  wizytę kontrolną, inni na konsultacje, czy skierowanie na operację. 


       Jest też staruszek siedzący na wózku z wyciągniętą nogą, o którą potykają się wszyscy ci, którzy udają się na blok operacyjny. A są to pędzący lekarze, pielęgniarki pchające łóżko z leżącym chorym, wioząc biedaków na operację i pacjenci, udający się na zabieg. Korytarz poradni jest takim miejscem łącznikowym oddziału szpitalnego z blokiem operacyjnym.


     Co chwila wychyla się z poradni pielęgniarka lub lekarz wywołujących szczęśliwca. Dziesięciometrowy korytarz jest podpierany krzesłami lub plecami pacjentów  a także wspomnianym wózkiem.  Wykorzystywana do tego celu jest również część oddziału szpitalnego.

    Chorzy w bieliźnie, z opatrunkami na oczach po przebytej operacji mieszają się z pacjentami poradni wystrojonymi w odzież zewnętrzną. Mimo, że na dole szpitala funkcjonuje bezpłatna szatnia, to większość pacjentów taszczy przed sobą kurtki  lub ubiera w nie krzesła w korytarzu.

     Przyjęcia w poradni godzone są przez lekarzy z ich bezpośrednim udziałem podczas przeprowadzanych operacji. Wymykają się wtedy bocznymi drzwiami na przyległy korytarz , aby udać się szybko na blok operacyjny. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Tylko pacjenci są zdziwieni, że częstotliwość wywoływania ich do gabinetu jest jakby rzadsza.

       Czas niecierpliwego oczekiwania na swoją kolejkę (jaka tam  kolejka, tu tylko rządzi przypadek) dobiega końca.

      O, to jednak wszyscy traktowani są bez wyjątków, bez względu na znajomości. Nawet słynny piosenkarz (Pan Jerzy), siedzi obok mnie i czeka, a kiedy odzywa się komórka, zwraca się do mnie:
     - Jaka przyjemna muzyka.
     Nie zadbałam wcześniej o dobry wybór dzwonka. Mam zainstalowany taki, jaki dała fabryka. Przecież mam również wykształcenie muzyczne, wiec wypadałoby zastanowić się nad wyborem. Nie musiałabym teraz być zażenowana. Liczę na miłą konwersację, gdy znów  wychyla się zza drzwi pielęgniarka wywołująca pacjentkę. W tym czasie piosenkarz zrywa się z krzesła i prowadząc, jak się później dowiem, siostrę, znika za drzwiami gabinetu.
   
     Po dłuższej chwili pani doktor wywołuje   kobietę, która przez cały czas czyta książkę. Siedzi w oddali od drzwi gabinetu lekarskiego i usłyszawszy swoje nazwisko zrywa się, jak długodystansowiec rozpoczynający bieg. Książka wypada jej spod pachy. Słyszy jednak:
    - Pani doktor, proszę wolniej, poczekam. 
Oto następny dowód, że nie ma równych i równiejszych. Za paniami doktorkami zatrzaskują się drzwi. Odkąd pacjenci zniecierpliwieni szturmowali gabinet, zlikwidowano klamkę.  

   Wychodzi, a raczej wypuszczana jest kolejna pacjentka  i skarży się osobie jej towarzyszącej:
    -  Wygląda na to, że z lewym okiem nie jest jeszcze tak źle, nerw wzrokowy nie jest w najgorszym stanie. Przynajmniej nie pogorszyło się od poprzedniej wizyty, natomiast w lewym nastąpiła progresja. Mam coraz mniejszy zasięg pola widzenia.
    - I co teraz?- pyta opiekunka chorej.
    - Być może źle stosowałam leki. Teraz do obydwu mam wkraplać ten silniejszy, ale nie  o 21-ej, tylko o 9– ej. Najlepiej skutkuje ten lek właśnie stosowany rano o 9-ej. Następną wizytę mam za 5 tygodni, wtedy będzie wiadomo, czy lek stosowany o właściwej godzinie obniży mi ciśnienie w oku.

     W tym momencie wtrąca się do rozmowy pani siedząca na krześle (podtrzymuje drzwi do korytarza, aby wózki z pacjentami  na łóżkach mogły się przecisnąć).
     - Kto to słyszał – mówi -  żeby działanie kropli o jakiejś godzinie miało takie znaczenie dla oka. Skoro stosuje się raz na dobę, to co to za różnica o której godzinie.
   
    Do dyskusji dołączył  młody intelektualista, który jest opiekunem siedzącego  na wózku dziadka z usztywnioną nogą. Inwalida  już wcześniej został wepchnięty z wózkiem w niszę, obok drzwi dla administracji gospodarczej, aby nie przeszkadzał  poruszającym się po korytarzu.
A zatem młodzieniec z poważną miną uświadamia uspokojonych już kolejkowiczów:

- Bo proszę państwa, nasze organy żyją według swojego „rozkładu”, rano i w porze obiadowej są aktywne organy trawienne, a wieczorem i nocą wydalnicze. Prawdopodobnie dla oka najkorzystniejsza pora to właśnie 9 rano.

Dziadek też chce wtrącić swoje trzy grosze, więc dodaje:

- No tak, może masz rację, ale np. w moim wieku są już takie organy, które przez żadne krople o którejkolwiek porze dnia nie zostaną pobudzone do aktywności.

Młodzieniec pąsowieje, szturcha dziadka:

- No, co ty, dziadek, bądź poważniejszy.

- Przecież ja mówię o mojej sparaliżowanej nodze – odpowiada zdziwiony dziadek.

Wesołość wśród oczekujących pod drzwiami gabinetu zostaje zauważona przez wyglądającą zza drzwi pielęgniarkę, która nie może pojąć, co tak usposobiło do wesołości część pacjentów. Nerwowe ich utyskiwania od rana nie uchodziły przecież uwadze personelowi medycznemu poradni.

Tymczasem temperatura negatywnych emocji, która wzmagała się z każdą upływającą godziną, jakby powoli zczynała opadać.

A co z moim wzrokiem? Jakie zalecenia?

Ostrożny tryb życia.

No dobrze, ale czy mogę dalej kontynuować bloga?

Jeszcze można, ale bez przesaaaaaaaaaady! :-)

<><><><>

Dzisiaj, tj. 22 lutego 2016 roku jestem uszczęśliwiona odkryciem. Znalazłam w internecie artykuł dający mi nadzieję na wyzdrowienie:

http://www.agh.edu.pl/blog-naukowy/info/article/implanty-nadzieja-na-jasna-przyszlosc/

środa, 27 stycznia 2016

KACZKA DZIWACZKA

     



         Nie  mam wybitnych zdolności kulinarnych. Nie przeszkadza mi to w częstym goszczeniu moich przyjaciół i rodziny. Nie przypominam sobie, aby któryś z moich gości po wizytach w moim domu karetką został dowożony na oddział gastrologiczny. Sam też nie docierał tam z bólem brzucha. Co się działo już w jego domu, po wizycie u mnie, o… to już jest mi niewiadome. Przynajmniej nikt do tej pory do tego nie przyznał się. Stąd wciąż żywię nadzieję, że moje potrawy są smaczne, artystycznie podane, a przede wszystkim „strawne”. Tego się trzymam i niech tak zostanie w mojej świadomości.

      Ciągle obecna reklama, wszelkiego rodzaju platformy, blogi , programy rozrywkowe o tematyce kulinarnej przypominają paniom domu, że wciąż jeszcze czegoś nie potrafią. Po prostu ....dołują człowieka.


<><><><><><><>

      Podczas spotkania  o bardzo smutnym zabarwieniu (pogrzeb krewnej) spotykają się w miejscowości nadmorskiej  dawno niewidziani członkowie rodziny. Co niektórzy nie widzieli się od kilku lat. Jest też para małżonków zza granicy, która tak niefortunnie wybrała termin wypoczynku w Polsce, że trafiła na pogrzeb w rodzinie. Nie wypadało im nie brać udziału, a przy tym jest okazja do spotkania tylu członków rodziny jednocześnie. Po konsolacji każdy jedzie w swoją stronę a wspomniane małżeństwo chce pozostać dłużej nad morzem.

      Są to bardzo mili ludzie, o sposobie bycia „na luzie”. Rozmawiamy krótko, przed nami długa podróż powrotna, więc zapraszam ich na najbliższą sobotę. Obiecuję im obiad – kaczkę z jabłkami. Znamy się od lat, więc nie obce jest mi ich upodobanie. Gościłam ich kilkakrotnie w moim domu i odkryłam, że proponowane danie jest ich ulubionym.

      Zbliża się sobota, produkty do sporządzania obiadu przedniej jakości.  Sobota rano, robota pali się w rękach, powtarzam,.... pali się w rękach!
Kaczka z jabłkami gotowa. Pięknie podpieczona, zapach  jabłek  i wina roznosi się w całym domu.  Wykwintne przystawki też gotowe. Jestem z siebie dumna. Mąż nie może ukryć zadowolenia, że tak szybko się uwinęłam. Twierdzi, że jeszcze tyle czasu. Goście  przecież zadzwonią z trasy, gdzie są. Tak się umawialiśmy. Mają do przejechania ponad 300 km.

      Telefon, informują nas, że będą za pół godziny i że nic po drodze nie jedli, bo marzą tylko o kaczce z jabłkami. Wstawiam kaczkę w żaroodpornym naczyniu do mikrofalówki, aby podgrzać potrawę. Włączam na kilka minut, później przed samym podaniem wystarczy powtórzyć podgrzanie ponownie przez  5 minut.  Wracam do salonu przygotować stół z przystawkami, odpowiednio go udekorować. Mikrofalówka przecież sama się wyłączy.

    Jeszcze rzut okiem na stół, zapomniałam o kwiatach, ale przecież mam róże w ogrodzie. Dokonuję lekkich poprawek i tylko zasiadać. Zaraz,  zaraz, przecież kaczka w mikrofalówce!

      Ale cóż to? Urządzenie nie wyłączyło się o zaprogramowanym przeze mnie czasie. Wciąż mikrofala chodzi , wskazuje  5 minut do końca, a przecież już kilkakrotność 5 minut upłynęło. Wyłączam mikrofalę z sieci, otwieram drzwiczki i szok!

       Przywołuję męża, ręcę mi drżą. W naczyniu żaroodpornym czarna kaczka z jednym, dosłownie jednym jabłkiem. Uchowało się, bo było w samym środku, pływa w sosie z wina, jabłek i tłuszczu, więc jeszcze nie przyszła na nie kolej.

     Tymczasem  „jadą goście, jadą”, mogłabym zaśpiewać, ale wcale mi nie do śmiechu, chociaż oznaki głupawki już mnie biorą.

     Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Cały obiad jest pod znakiem zapytania. Przecież nie mam w zamrażarce ośmiorniczek, rozreklamowanych przez polityków, które teraz uratowałyby mnie.

     Dochodzimy z mężem do przytomności na tyle, aby zadzwonić do znanej nam karczmy i zamówić u nich kaczkę z dowozem do domu. Mają oni zawsze w menu takie danie, nie raz tam pałaszowaliśmy kaczuszkę, aż nam się uszy trzęsły. No, dobrze, przesadzam, kulturalnie spożywaliśmy wspomniane danie. Obiecali, że dostarczą w miarę szybko. Ciekawe, co to znaczy  u nich miara, bo moja mikrofala też miała mieć miarę.  

      Goście dotarli. Po odpowiednim czasie potrzebnym na wstępne kurtuazje nie ukrywają, że są bardzo, ale to bardzo głodni i tę kaczkę z jabłkami pochłoną od razu. Nic nie wiedzą o mojej tragedii kulinarnej. Nasz catering jeszcze nie dotarł. Goście delektują się przystawkami, a ja wciąż spoglądam przez okno, czy nie nadjeżdża moja kaczka. Przecież muszę niepostrzeżenie odebrać przesyłkę, wychodząc zapasowymi drzwiami z domu i stamtąd dostarczyć ją na stół. Ma być w odpowiednim metalowym naczyniu z przykryciem, aby nie ostygła.

      Jest. Wparowuję do salonu, na środku stołu ustawiam naczynie, otwieram i ….. jest kaczka, ale gdzie jabłka?

      Jest kaczka dziwaczka, no cóż, że cała w buraczkach!



<><><><><><><><>><><><><>

Tę spaloną  kaczkę też goście zażyczyli podać sobie na stół, bo to jedno jabłko, które się uchowało pływało w świetnym sosie, a i jakieś  nienadpalone części biednej kaczusi też miały swój niepowtarzalny smak.