Translate

czwartek, 11 lutego 2016

CZY JEST COŚ DO OCLENIA ? --- XI odc. "WOJAŻE..."

     Jak myślicie, kogo wybrano w 1981r. z całego autokaru do kontroli celnej na granicy czechosłowacko-polskiej?

     Wspominam tylko to przejście graniczne, bo w 1981 roku na zachodzie nikt nie kontrolował nas, istniało EWG ( Europejska Wspólnota Gospodarcza), ale nie w całej Europie. Nie było  jeszcze  strefy Schengen, działała dopiero od 1985 roku.

     Po zatrzymaniu nas na granicy poproszono o przekazanie deklaracji,  w których oświadczaliśmy o ilościach zakupionych towarów wwożonych do kraju. Nadszedł czas trwogi, kogo z nas wywołają. Każdy miał coś na sumieniu i gdyby celnicy pozostawili kamery w naszym autokarze, na pewno wysadziliby nas w komplecie z auta, tylko na podstawie obserwacji spłoszonych pasażerów.  

      Byli i tacy, którzy „szukali jelenia”. Chcieli na siłę wcisnąć swój trefny towar komuś innemu, aby tylko mieć spokój.


      Miałam i ja ofertę na przyjęcie do mojego bagażu podręcznego sandałków z prawdziwej skórki. Młoda dziewczyna  z zamożnego domu kupiła je sobie w niedzielę w Luksemburgu, podczas, kiedy ja w tym czasie w innym sklepie pilnie obserwowana przez ekspedientkę, kręciłam się między półkami z proszkiem do prania. Tak, o taki asortyment produktu, w niedzielę, chodziło mi najbardziej. 

    W Polsce funkcjonowały kartki, m.in. na papier toaletowy i proszek do prania. Mimo, że kartki miałam nie wykorzystane, to i tak nie mogłam przed wyjazdem uświadczyć ani grama proszku. Wciąż brakowało, nim doszła do mnie kolejka.

  Nic więc dziwnego, że widząc w sklepie w Luksemburgu  na półkach 3 kilogramowe OMO w okrągłych pudłach oraz  w 1 kilogramowej torbie, nie mogłam się zdecydować, który wybrać. Krążyłam między jedną półką a drugą, stąd zaniepokojenie ekspedientki sklepu. Przeliczyłam sobie szybko i wybrałam 3 kilogramowe pudło. Z zadowoleniem wparowałam do autokaru z proszkiem, a Warszawianka z sandałkami ze skóry.

      Nie przyjęłam proponowanych przez dziewczynę sandałków do uznania jako moje na czas przekroczenia granicy ( aż taka naiwna to nie jestem), miałam swoje za uszami.
Wiozłam przecież zakupione w Walencji białe malutkie sandałki dla córeczki (o cenie równej dużym damskim ekskluzywnym kozakom). Na nogach miałam już zachodzone specjalnie, aby wyglądały, że to moje z Polski (zakupione we Włoszech w Mediolanie za całe 11 tys lirów) buty. Były to wysokie klapki, naturalne leciutkie korki z wierzchem z granatowej skórki. Paradowałam w nich wszędzie, nawet na mokrym campingu przy Autodromo Nazionale w Monza pod Mediolanem - aby je podniszczyć.

     Nie wiedziałam, że to ja akurat mam najwięcej na sumieniu, kiedy po czasie oczekiwania na wyrok, weszła do autokaru celniczka i wywołała tylko mnie.

     Nie o buty jej chodziło ku mojemu zdziwieniu.
Zapytała: - Ile Pani przewozi włóczki?
     Odpowiedziałam, że uczciwie określiłam ilość w deklaracji. Pani jednak drążyła dalej, bo ilość, jaką podałam nie sprecyzowana była w odpowiednich jednostkach. Należało podać wagę, a ja podałam „sztuki” motków. Myślała, że przewożę… 36 kg włóczki!

Zakupione motki (18 sztuk - w kolorze , jak na obrazku z kotkami oraz 18 w ciemniejszym odcieniu) miały po 2,5 dkg każdy. Kupiłam je w Walencji na 2 sweterki. W Polsce nie uświadczyłoby się wtedy nawet 1 miligrama, a jeszcze w takich bajecznych kolorach! Zapomniałam o tej włóczce, że mogła być obiektem zainteresowania celników. I tak dobrze, że sprawa została wcześniej wyjaśniona. Lepsze to, niż rozbebeszenie moich walizek.

Ja, to mam szczęście!