Translate

sobota, 23 stycznia 2016

FLORYDA, ORLANDO - PARK WODNY

   

 Następna atrakcja to pobyt w parku wodnym w Orlando (Sea World).  Moje piękne, dostojne, różowe flamingi, na żywo!  To już nie film przyrodniczy.


Są po prostu piękne. Mogłabym tu przebywać, przeżywać….. bez końca. 


Oglądaliśmy też foki.



                     Mogłam wreszcie dotknąć  dłonią  pływającego tuż przy mnie delfina, gładziłam go po głowie. Tyle lat o tym marzyłam.


Autorka głaszcze dłonią głowę delfina

 Czułam, jak jego mokra skóra na głowie przypomina mocno napompowaną gumową lub plastikową piłkę. Nie posiadałam się ze szczęścia.

Delfiny całymi ławicami podpływają pod okna domu kuzynów ( w odległości około 60 metrów od okien), ale zawsze w tym czasie byłam z rodziną w turystycznym rozjeździe. Raz zdążyłam zobaczyć je przez okno z domu, ale już nie zdążyłam wybiec w odpowiednim czasie. 

        W  Sea World oglądamy specjalny show z orkami. Przed naszym przyjazdem cała Floryda podekscytowana oczekiwała , a później oglądała w CNN poród maleńkiej orki.
        Po wejściu na pokaz dziwię się, dlaczego Krystyna nie zakupiła miejscówek w pierwszych rzędach. Siadamy w trzecim rzędzie od góry. W dole w pierwszych rzędach widzowie zaopatrzeni są w bajecznie kolorowe ręczniki z wizerunkami orki. Sądzę, że mają one stanowić  pamiątki z tej okazji. 

     Zdążę sobie podobne kupić po zakończeniu pokazu.
Show jest fantastyczne. Potężne czarno-białe orki wożą na swych grzbietach z piorunującą prędkością trenerów, którzy wyczyniają  zaskakujące figury i skoki do wody. Orki, mimo swojego rozmiaru są bardzo zwinne i wykonują różnego rodzaju ewolucje. Przy samej bandzie ale jeszcze w basenie usytuowany jest duży podest, który wygląda, jak wielki blat podłogi pokryty  cienką warstwą wody.


Jedna z największych orek często podpływa pod bandę, lekko się ślizgając po podeście. Szczególnie dzieci piszczą z radości. Ale pokaz nie może odbyć się bez niespodzianek. Na zakończenie show orka podpływa pod rozradowanych i nie spodziewających się niczego nagłego widzów i wyskakując w górę obraca się na grzbiet i ogonem uderzając o taflę wody wywołuje najbardziej oczekiwany moment przez dzieci i nie tylko przez nie. No tego „nowi,” obserwatorzy się nie spodziewają. Woda wyparta przez cielsko orki w setkach litrów chlusta na 8 rzędów w górę. Pisk jest tym razem donośniejszy. Nie wszyscy są zaskoczeni. A więc do tego mają służyć zakupione ręczniki oraz peleryny przeciwdeszczowe! Kuzynka nas nie wtajemniczała w sposób zakończenia pokazu i dzięki temu mieliśmy miłą niespodziankę. Wychodzimy na sucho.

Uczestniczymy także w przedstawieniu nt. psot foczek na statku pirackim. Okazują się zdolnymi aktorami..

- Podejdźmy jeszcze teraz w inny rejon parku - do manatów – proponuje Rela.
Zaciekawiona pytam:
- A co to za okazy, te manaty?
- Oj, znam ten gatunek osobiście! Kiedyś pływając, spotkałam z zaskoczenia dwa manaty, które otoczyły mnie z obu stron i podprowadziły, płynąc ze mną, pełną strachu, do brzegu. Wiedziałam, że są to sympatyczne, przyjazne, delikatne i wrażliwe olbrzymy, ale nie sprawdziłam wcześniej tego na własnej skórze - wspomina. Nazywają się pospolicie syrenami Florydy.
Podchodzimy pod basen, w którym pływa ogromny ssak morski wcale nie przypominający smukłe i zgrabne syrenki z legend. Ten manat ma kilka metrów długości i może ważyć ponad tonę. Przed nim pływają liście sałaty i kapusty. Ten olbrzym ma jakieś blizny na swoim cielsku.



- Dlaczego on taki pokiereszowany? – docieka
 
Henryk.


- Manaty są bardzo nieporadne, mają słaby 

wzrok i ciągle się z czymś zderzają, np.: z

 szybko pływającymi motorówkami

 ciągnącymi narciarzy wodnych. Manaty co

 roku giną w kolizjach z takimi łodziami. 

Jedna czwarta wszystkich sprawdzonych

 przypadków zgonów manatów na wodach

 Florydy była wynikiem zderzeń ze śrubami

 silników szybko pływających łodzi

 motorowych. Wpadają też w sieci rybaków,

 którzy muszą je jednak wypuszczać na

 wolność, bo są pod ochroną. Odpowiednie

 służby przywożą poranione okazy tutaj do

 parku, gdzie podlegają leczeniu i powoli

 dochodzą do  siebie, po czym wypuszczane

 są na wolność.


- Trochę z przodu głowa przypomina

 mi mopsa. Brak tylko mu zwisających

 dużych uszu. Ta syrena pozować do naszej

 warszawskiej syrenki nie mogłaby.

 Z pewnością – dodaję.


Teraz trochę odpoczynku, poczekamy na

 wybór ogródka kawiarnianego, bo Gaby i

 Stephan marzą o lodach. Kasia ledwo może

 utrzymać zmęczoną Gaby




Za szybą rekiny są dla nas zwykłymi  „płotkami”.



KOLONIE

       
   Gdyby ktoś pytał mnie, czy warto wysłać dziecko na kolonie lub inne zgrupowanie zaproponowałabym, aby się głęboko zastanowił, a przede wszystkim sprawdził kadrę opiekuńczą. Wiem, coś o tym i sama nigdy  7-8 letnim dzieciom nie zorganizowałabym takiego wypoczynku.

<><><><><><><><>

          Czerwiec 1964
 Wreszcie koniec roku szkolnego. Dostałam nagrodę w postaci książki za  dobre wyniki w nauce i pracę społeczną. Mam szczęście, bo moją wychowawczynią jest polonistka i ona sama wybiera  odpowiednie tytuły (zawsze trafnie z moimi zainteresowaniami). Muszę przyznać, że zna osobowości swoich podopiecznych. Jest dobrym człowiekiem. Która z nauczycielek zaprosiłaby swoje uczennice mieszkające w internacie do swojego domu, aby użyczyć im swojej łazienki, kiedy była u nich awaria? Nieważne, że żadna z nich nie skorzystała z zaproszenia.



      Wakacje w tym roku spędzę trochę inaczej. Jako uczennica liceum pedagogicznego muszę  odbyć ( bezpłatną!) praktykę kolonijną . Biegnę do domu zostawić gitarę, która towarzyszyła mi w czasie występów na zakończenie  roku szkolnego i udaję się  z przyjaciółką Hanką do Wydziału Oświaty i Kultury.  To oni zawsze dysponują wykwalifikowaną kadrą pedagogiczną oraz uczniami liceów pedagogicznych, którzy mogą pełnić w ramach praktyk zawodowych funkcje pomocy wychowawcy kolonijnego. Wydziały wspomagają różne  zakłady pracy i instytucje, które organizują kolonie dla dzieci ich pracowników. Mamy do wyboru kilka miejscowości, jednak Hanka skłania mnie , aby wybrać ośrodek wypoczynkowo – kolonijny nad jeziorem zlokalizowanym 2 kilometry od jej miasteczka . Przystaję na jej propozycję. Zakładem organizującym kolonie ma być  renomowane przedsiębiorstwo w zakresie  konstrukcji stalowych.
       Kilka dni na przygotowanie i w wyznaczonym czasie  wyjeżdżam na kolonie.


       Od przystanku autobusowego idę  drogą prowadzącą przez las 1 kilometr, dalej wśród pól przez pół kilometra. Znów droga prowadzi wśród zagajnika. Widzę bramę i ogrodzony  siatką kompleks baraków, graniczący z plażą jeziora. Już czeka na mnie Hanka.


   Pierwsze kroki kierujemy do administracji kolonii. Wita nas niewysoki mężczyzna, przedstawia się jako kierownik kolonii. Oprowadza nas po obiekcie informując, że przydzieli nas do pomocy  wychowawcom najmłodszych kolonistów. Ja trafiam do współpracy z jego córką Martą, natomiast Hanka do drugiej grupy, gdzie wychowawcą będzie studentka Ewa. W ogóle koloniści będą podzieleni na 6 grup wiekowych. 


     Wracamy do sali w baraku administracyjno-  gospodarczym. Następuje długi wywód kierownika na temat naszych obowiązków i praw, podpisujemy odpowiednie oświadczenia, zostawiamy swoje dokumenty.

Jeszcze kierownik stara się nas pouczyć, z jaką delikatną materią będziemy mieć do czynienia, szczególnie w najmłodszej grupie 7-latków.
Marta jest bardzo bezpośrednia wobec nas, jak również innych dziewczyn. Odzywa się półgłosem:
      - Dobra, ojciec, już nie truj,  bo autobusy z dzieciakami nadjeżdżają.
Trochę mnie dziwi, że Marta nie czuje respektu wobec rodziców.   Mama jej też jest tu zatrudniona jako intendentka. Wychodzimy na powitanie kolonistów. Wraz z dziećmi i młodzieżą przyjechali opiekunowie  oraz pozostali wychowawcy. Kilku rodziców najmłodszych dzieci było opiekunami na czas podróży, ale jakoś niechętnie się z tą rolą chcą pożegnać. Maluchy trochę zszokowane ze swoimi walizeczkami rozglądają się, szukając wychowawcy. Podbiega do nich Marta i ramieniem przygarnia część z nich, pozostałą grupkę przytulam sama.
Kierownik wczuwa się w rolę. Wita przybyszów, sprawnie ustala grupy dzieci , przydziela  im wychowawców oraz wskazuje zakwaterowanie.

Moja grupa, jako najmłodsza ulokowana jest blisko łazienek i wyjścia na plażę. Zabieramy z Martą swoje dzieci  i kierujemy się do baraku. Czuję się jak  Janusz Korczak.
       Wejście w tej części baraku  prowadzi do 2 przechodnich sal po lewej stronie dla starszej  grupy, natomiast po prawej  lustrzane odbicie układu dla najmłodszych. Jestem z Hanką w sąsiedztwie. Dzieli nas wspólny korytarzyk. Moja sala umeblowana jest w 11 łóżek, w tym jedno przy drzwiach dla mnie obok korytarzyka, a w sali sąsiedniej  ulokowała się Marta z resztą grupki. Ona ma chociaż jakiś stolik i taboret. Jej rewir  jest oddzielony półścianką od dzieci. W końcu jest szefową grupy, córką kierownika i intendentki. Wszystkie walizki i torby podróżne wsuwamy pod łóżka.

       Dzieci są nieporadne, ale od czego jest ich nowa pani. Pytam dzieci o imiona, staram się zapamiętać. Ucieram  niektórym noska, bo pochlipują z tęsknoty za domem.  Nakłaniam delikatnie do zjadania posiłków, które wcale nie smakują jak u mamy. Po obiedzie sprawdzam się w zakresie organizowania gier i zabaw dla dzieci. Widzę , że zabawa wyzwala u maluchów radość i częściowe zapomnienie o domu.

 Pierwszego dnia nie wychodzimy jeszcze na plażę. Muszę swoje dzieci przygotować bezpiecznie do tego rodzaju wypoczynku. Kolonia zatrudnia  ratownika, będzie pomocny na plaży. Podobno nawet są kajaki dla kadry  na wolny czas. A to nowina! To ma być jakiś wolny czas dla kadry? Myślałam, że przez 24 godziny na dobę należy poświęcić się dzieciom.   Kadra jest tak liczebna, że mogą być zastępstwa. 

       Po kolacji czas na doprowadzenie się do higieny. Okazuje się, że nie wszystkie dzieci są samodzielne. Wymaga to ode mnie dużego zaangażowania. Ze starszą grupą byłoby prościej . Jest już późno, kiedy pomyte, utulone maluchy leżą w swoich łóżkach. Myślę sobie,  że to tylko dzisiaj takie napięcie , że jutro będzie łatwiej. Teraz odpocznę. Marta została z grupą, a ja idę na wieczorną toaletę. Dobrze, że deszcz nie pada. Aby dotrzeć do części sanitarnej trzeba wyjść z pokoju przez  korytarzyk na  zewnątrz  i przejść wzdłuż baraku około 15 metrów. A co będzie, jak w deszczową noc dziecko zachce skorzystać z toalet?  Czy zawsze będzie ciepła woda? Podobno jest pralka automatyczna w budynku administracyjno-gospodarczym. Przecież dzieci same nie upiorą sobie ciuszków. Od dziś muszę im  zastąpić mamę, chociaż sama przecież jestem  jeszcze nastolatką. Z wielu czynności w domu wyręcza mnie jeszcze moja mama . 

      Wracam do siebie, umyta, odświeżona. Wreszcie przyłożę głowę do poduszki. Jednak nie, bo słyszę  pochlipywanie . Dochodzi gdzieś ze środka sali. Wstaję ostrożnie z łóżka i na palcach podchodzę do miejsca, gdzie na łóżku zmierzwiona kołdra naciągnięta jest na główkę dziecka. Cichy płacz jest jakby tłumiony.  Lekko odchylam kołderkę i widzę Basię wtuloną w poduszkę zalaną łzami. Ona zaskoczona bardziej chowa twarz w pościel, jednak czując moją dłoń na swojej główce, uspokaja się. Szepcze , że chce do mamy.
     - Basiu, czy mamusia śpiewała Ci kołysankę przed snem, jak byłaś maleńka? – pytam.
     - Czasem tak , pozwalała mi nawet przyjść do swojego łóżka, kiedy nie mogłam zasnąć.   
     - A masz rodzeństwo? – ciągnęłam.
     - Nie - odparła
Gładząc jej główkę – mówię szeptem. - Spójrz , Basieńko ile tu śpi dzieci , byłoby im przykro, gdybym ciebie wyróżniła. Ale kołysankę najpiękniejszą , jaką znam , mogę ci zaśpiewać. Kucam na brzegu jej łóżka i śpiewam cichutko  „Z popielnika na Wojtusia” po czym całuję Basię w czoło i chcę odejść, gdy słyszę:
      - Proszę pani, czy mnie  też może pani pocałować na noc?
Jeszcze kilka głosików miało takie życzenie. Przechodzę więc między łóżkami i całuję małe główki tych dzieciątek, które nie śpią, życząc im miłych snów. Muszę czuwać, bo kto je przykryje, gdy np. zsuną się kołdry. Czy chociaż zasnę tej nocy ?

    Następne dni w zasadzie są podobne. Pranie już mam za sobą.  Rozwijam się w matkowaniu dzieciom. Już nie płaczą po nocach. Utulanie dzieci do snu i śpiewanie kołysanek wchodzi do wieczornych obrzędów. Siedmiolatki umyte, a często usmarkane domagają się całusów na noc. Niektóre tego potrzebują, inne z zazdrości nie mogą być pominięte . Musi być sprawiedliwość. Przecież to jeszcze maluchy emocjonalne, chociaż niektóre z nich tylko czekają, aby coś spsocić. Muszę mieć oczy osadzone dookoła głowy. Szczególnie zabawy na plaży wymagają wzmożonej czujności. Wspólnie z Martą dajemy sobie radę. Kilkudniowy kurs prowadzony w liceum przez ZHP w zakresie organizowania gier terenowych i zabaw jest mi bardzo przydatny. Jak mogłabym tym rozbrykanym maluchom zorganizować czas, gdybym nie była w tym zakresie przeszkolona.  Mam ze sobą gitarę, więc umilam, jak potrafię czas koleżankom, sobie i dzieciom .  Hanka tworzy ze mną niezły duet wokalny. W szkole gram na gitarze w zespole , a także kieruję założonym przeze mnie kwartetem wokalnym, składającym się z koleżanek z  klasy, więc nie jesteśmy nowicjuszkami.
    Nie dziwię się dzieciom, że tęsknią, bo same z Hanką z nostalgią śpiewamy tango „Ta ostatnia niedziela”. Hanka tęskni za swoim Bogdanem, a ja na razie tylko marzę o ukochanym. Nie widać go jeszcze na horyzoncie.
      Dzieciaki piszą samodzielnie kartki do rodziców lub ja piszę pod ich dyktando. Najczęściej dzieci proszą rodziców o przysłanie pieniążków. Przypomina mi się żarcik na temat pocztówek z kolonii o treści : kochane pieniądze   przyślijcie rodzice. Kiosk spożywczy za bramą obiektu kusi wafelkami, batonikami i innymi łakociami. Ja sama wydaję tu swoje skromne finanse. Nie wszystkie maluchy przyznają się do tęsknoty za domem. Szkoda, że nie organizuje nikt wycieczek dzieciom. Tego program kolonii nie przewiduje.

       Marta nie ma przygotowania pedagogicznego, uczy się na ogólnokształcącej wieczorówce . Opowiada z rozbrajająca szczerością o swoich przygodach. Jest rozrywkową dziewczyną. Imprezy, to jej żywioł. Oj, sprawia ona kłopoty wychowawcze swoim rodzicom. Skąd przyszło im do głowy, aby zatrudnić ją na tych koloniach? Może chcą ją nadal kontrolować?  A więc Wydział Oświaty i Kultury przymknął na to oko? Może tata jest szychą w zakładach przemysłowych organizujących kolonie i jest oddelegowany tutaj. Cała rodzinka w komplecie. Marta, jak do tej pory, dba o dzieci, ale organizowanie zabaw, gier i matkowanie maluchom zostawia mnie. Jest za to dobrym łącznikiem między nami praktykantkami a szefostwem kolonii. Załatwia też jakieś sprawy dla naszych dzieciaków  u swojej mamy intendentki. Czasem potrzebne są nam jakieś akcesoria, np. na  bal przebierańców. Takich możliwości inne grupy już nie mają.

       Po tygodniu kolonii kadra pedagogiczna jest już zżyta ze sobą. W gronie tym znajduje się Marek ratownik, który po zejściu dzieci z plaży  ma już zwykle labę. Pod wieczór do pracy przystępuje  Zbyszek,  który pełni rolę kulturalno-oświatowego. To  on organizuje wieczorki taneczne, ku uciesze kadry i starszych kolonistów. Nam jednak wciąż brakuje większych emocji. Ktoś rzuca pomysł, aby zorganizować  „bal Murzynów”. Nie wiem , na czym on polega, ale szybko uświadamiają mnie bardziej doświadczone wychowawczynie. Marta obiecuje, że załatwi u mamy ( intendentki) patelnie, pokrywki, tłuczki i wszystko, co się przyda do wyrażania głośnych emocji. Moja gitara nie pasuje do tego zestawu.
Przecież kadra też chce się rozerwać. Może nie cała, ale na pewno około 6 osób.  Uzgodniono z mamą  Marty,  szef trochę się opiera, ale po zapewnieniu opieki dzieciakom, godzi się.
      -- Tylko podstawowy warunek -  kulturalnie i niezbyt długo.
Uzbrojeni w akcesoria, pomalowani w wojenne barwy i przebrani wyruszamy w teren. W  naszej miejscowości   nad jeziorem znajduje się kilka ośrodków kolonijnych,  campingowy ośrodek wypoczynkowy oraz obóz żeglarski. Uzgadniamy, że najpierw idziemy do żeglarzy, a wracając plażą nawiedzimy  zaprzyjaźnioną kolonię. Muzyka wykonana na kuchennych akcesoriach oraz nasze dzikie okrzyki odbiegają daleko od  brzmienia naszego chóru szkolnego, nie wspominając o porównaniu do   zespołu, w którym gram na gitarze. Ale żeglarze mają swoiste poczucie humoru, ponieważ spijają już winko, siedząc wokół ogniska. Oczywiście zapraszają nas do ogrzania się nie tylko od płonących drewienek. Marek i Zbyszek przejmują butelkę krążącą wokół boiska a my, dziewczyny przecież musimy wrócić trzeźwe. Były śpiewy harcerskich piosenek. Nawet szanty zabrzmiały.
       - A więc gościli nas godnie – myślę sobie, udając się z grupą do zaprzyjaźnionej kolonii.

    Jednak na trasie mamy campingi. Planujemy je cicho obejść. Jest już późno i ciemno. Chłopaki podochoceni żeglarskim napojem nie mogą się powstrzymać i rozpoczynają dziki koncert.
      Tego nie było w planie. Zaczynamy im wtórować. Jesteśmy przecież  zgraną, nadzwyczaj zabawną grupą przebierańców. Zrobimy radochę wczasowiczom. Rozbudzeni mieszkańcy małego domku campingowego najpierw wyglądają przez okienko, po czym jeden z nich wyskakuje z wiadrem wody i….. chlust na ratownika. Chybiony wybór. Przecież Marek nie boi się wody, co prawda rozpoczynając koncert pewnie liczył na inny płyn, ale na pewno na ich poczucie humoru. Jednak zapał muzyczny mu ostygł, zresztą nie tylko jemu.
       Całe szczęście, że nie ma porywczego charakteru. Z innego domku ktoś wrzeszczy, że dzwoni po milicję. Jak śmiemy zakłócać im spokój? Przecież oni przyjechali tu wypoczywać! Robi się zamęt, wrzask. Wkurzeni wczasowicze nie przyjęli nas z radością, ale na co dzień to   przecież stateczni ludzie. Nie będą się szarpać z jakimiś przebierańcami, no bo skąd ta hałastra się nagle wzięła? Milicja ma co najmniej 2 kilometry do pokonania. My - tylko około 200 metrów. Nikt nas nie goni. Uciekamy plażą, mijamy zaprzyjaźnioną kolonię. Dzisiaj już jej nie uszczęśliwimy naszymi występami. Dobrze, że furtka otwarta. W ośrodku czeka na nas zdziwiona tempem powrotu i naszymi minami mama Marty.


        Czas mija. Rozpoczął się ostatni tydzień kolonii. Kierownik z żoną po południu opuścił obiekt kolonijny. Marta twierdzi, że wrócą jutro, jadą złożyć życzenia ciotce. Nagle Hanka przypomina sobie, że dziś jej starsza siostra, Alina obchodzi imieniny. Szkoda, że nie może jej odwiedzić. Przeciwnego zdania jest Marta. Uważa, że może zorganizować opiekę dla grup, prosząc inne wychowawczynie ze starszaków, aby przypilnowały naszych maluchów. Przecież nie muszą po dwie czuwać w jednej grupie. Do swojej siostry Hanka chce zabrać mnie i Martę. Jako córka szefa, Marta, ma posłuch, jest lubiana, więc sprawę załatwia od ręki. Ja wciąż pełna obaw, nie chcę opuścić dzieci. Marta jednak kusi:
        - Przecież zostają pod opieką wykwalifikowanych wychowawczyń.  Te dwa kilometry przebiegniemy w mig. Starych nie ma, wrócą jutro. Nikt się nie dowie. Kuszenie trwa jeszcze kilka minut. Wychowawczynie studentki  też popierają Martę. Mówią, że dadzą sobie radę.  Czuję się tak, jakbym była uczestniczką zbiorowych wagarów. Żeby było szefostwo i otrzymałybyśmy zgodę, to co innego. Przekonuje nas. Nie mamy kwiatów, może ta nasza niespodziewana wizyta będzie dla Aliny  prezentem. Jednak w kiosku spożywczym za bramą kupujemy bombonierkę. 

      Droga w tamtą stronę przebiega bez zakłóceń, biegniemy ścieżką na skróty przez las.  Wciąż czuję niesmak swojego postępowania. To o wiele więcej, niż wagary . Nie opuściłam lekcji, ale bez pozwolenia zeszłam ze służby. Za późno, sama nie wrócę, zabłądzę.  Jak mogę być tak nieodpowiedzialna?  Dziewczyna z tak zwanego „dobrego domu” oraz wzorowa uczennica, przyszła nauczycielka.  Wzywam dziewczyny do powrotu, jednak one są rozbawione i nie w głowie im zmiana planu. Uspokajają mnie. Trudno, jestem w grupie, nie mogę się wyłamać. Przecież tylko się przywitamy, złożymy życzenia i w nogi.
        Alina jest sama. Cieszy się, że Hanka o niej pamiętała, jednak po usłyszeniu historii naszej wycieczki truchleje. Nie ma dla nas herbatki, nie ma  tortu.  Za to drzwi wyjściowe otwarte z hukiem i już stajemy na drodze powrotnej z latarką otrzymaną od Aliny, bo robi się półmrok. W lesie ogarnia nas strach, bo zrobiło się już ciemno. Hanka z latarką prowadzi nas na skróty ścieżką wydeptaną od lat przez mieszkańców jej miasteczka, którzy spędzają latem wolny czas nad jeziorem. Czuję się nieswojo w ciemnym lesie, bo jakieś świecące drobinki krążą wokół nas. Jest ich coraz więcej. Hanka gasi latarkę. Są nadal. Boimy się wszystkie. Trochę czasu upływa, kiedy Marta uzmysławia sobie, że to robaczki świętojańskie. Ze strachu co i raz któraś kuca pod drzewkiem, ale to nie skutek nadmiernego spożycia płynów.

 Z trudem pokonujemy las,  wychodząc na drogę wśród pól. W dzień widać byłoby bramę ośrodka, bo dzieli nas od niego pas pola i zagajnik. Ale jest ciemno. Nagle na drodze niedaleko bramy widzę światła samochodu. Kto to może być? Słychać nerwowe głosy. To nie może być prawda! Czyżby szefostwo wróciło przed czasem? A mieli wrócić dopiero jutro! Samochód rusza w naszą stronę, a my rzucamy się na ziemię w zarośla pól, aby nas nie znaleziono światłami. W bramie stoi dozorca z psem. Samochód wolno zbliża się w stronę lasu, przez uchylone okno słyszę nawoływanie szefa:
     - Marta,  gdzie jesteś, ty głupia, bezmyślna dziewucho? Odezwij się. Dziewczyny, jak mogłyście to zrobić? Jeśli tu jesteście to wyłazić mi i to szybko.

        O, to nie film o ucieczce więźniów z obozu. To straszna dla mnie rzeczywistość! Jestem ze strachu sparaliżowana. Żadna z dziewczyn nie rusza się, nawet nie widzę, w którym miejscu się ukryły. Samochód powoli jedzie dalej w stronę lasu. Latarka Hanki już nie działa od momentu wyjścia z lasu, za to kierownika szperacz - owszem.  Słyszę, jak dziewczyny przesuwają się, chyba na czworakach lub pełzają w stronę zagajnika. Leżę jeszcze trochę w ukryciu, ale już nie mam kontaktu z dziewczynami. Grupa już nie istnieje. Każda z nas ratuje się samodzielnie. Samochód wraca do bazy. Szef nawołując nas, grozi mnie i Hance, że zasłużyłyśmy tym wybrykiem na odpowiednią opinię do szkoły. Tego się obawiam, ale sobie nie wyobrażam podania informacji o tym do liceum.   Ja, wzorowa uczennica? Nie, nikt nie uwierzy! To tak wygląda zdrowe ciało pedagogiczne? Gangrena toczy za młodu. A co zrobią ze mną rodzice?  W rozgorączkowanej głowie, jak błyskawica przebiegają myśli. Dlaczego posłuchałam rodziców i poszłam do liceum pedagogicznego, przecież nigdy nie chciałam zostać nauczycielką. Nie ma w moim mieście innej szkoły zawodowej. Rodzice nie uznają ogólniaka, bo w przypadku oblania egzaminów na studia nie miałabym żadnego zawodu. Jaki brak zaufania w stosunku do dzieci!  A skąd mam te dyplomy i nagrody za naukę,  malarstwo, występy wokalne i muzyczne? Gdyby nie potulność wobec rodziców nie siedziałabym teraz w zagajniku jak zając przed obławą. Chciałabym jednak jeszcze dotrwać do matury. Przede mną studia. Dlaczego do tej pory nie zdecydowałam się,  jaki kierunek mogłabym studiować?  Czy to teraz ważne, jeśli mnie z hukiem wywalą ze szkoły? Trudno mi się uspokoić. Czuję się załamana. Nie,  depresji jeszcze nie mam. Wieszać się nie będę na żadnej suchej gałęzi,  chociaż jest tu nieograniczony  ich wybór. Muszę wziąć się w garść.


         Po cichu nawołuję Hankę. Nie ma odzewu. Dlaczego?  Boi się, aby nie usłyszał dozorca, który jeszcze stoi w bramie ale już bez psa? Niemożliwe, aby Hanka mnie opuściła. Ona przecież nie jest zwykłą koleżanką ze szkoły. Hanka jest moją przyjaciółką od serca.
       Nie mogę przebiec przez drogę, bo dozorca jak kat stoi na posterunku. Wreszcie i on sobie poszedł. Znów mam nadzieję, że wrócę do baraku razem z Hanką. O Marcie nie myślę, bo rodzice jej krzywdy nie zrobią.


        Po odczekaniu 5 minut  chyłkiem biegnę, ale nie do bramy , tylko na plażę. Tam okazuje się, że furtka prowadząca na teren kolonii jest już  zamknięta. Pozostaje mi pokonać płot z siatki. Jest to heroiczne przedsięwzięcie jak na mnie. Będę to robić pierwszy raz. Siatka nie jest nowa. Wskrabanie się na  wiotki szczyt w pobliżu słupka  powoduje, że kiwam się na niej w obie strony, aż wreszcie przeważam się na drugą stronę. Leżę na ziemi, a więc jest jakiś sukces. Całe szczęście w tym nieszczęściu, że jestem jeszcze w jednym kawałku. Taka bogata firma, a nie stać jej na porządne stabilne ogrodzenie! Przydałaby się jakaś konstrukcja stalowa w kratkę. Jak zwykle szewc chodzi boso. Chce mi się płakać i śmiać jednocześnie. Jestem już na terenie kolonii za barakami. W świetle latarni widzę, że na dłoniach mam kratkę z odciśniętego oleistego brudu z siatki. Zresztą pełzanie po ziemi,  zaroślach na kolanach a też trochę na brzuchu  zrobiło ze mnie brudną łachmaniarę, więc brudne dłonie to małe piwko. Jeszcze tylko pozostaje obejść barak , by znaleźć się na stronie dziedzińca, bo tam są drzwi i okna. Jak dobrze, że pod barakiem jest obniżony pas ziemi. Idąc na czworakach mam pewność, że mnie nie widać z baraku szefa, mijam łazienki i już osiągam wymarzony korytarzyk. Tu czuję się bezpieczna. Wpadam do pokoiku. Dzieci śpią. Cisza.




       Ściągam brudne ciuchy, wsuwam pod łóżko, owijam się kocem i  zaciągam kołdrę. Jestem przecież brudna.  Czekam, co nastąpi.  Nagle słyszę kroki kilku osób zbliżających się do baraku, następnie z pokoju Hanki jakieś poruszenie. To szef z żoną śmieją się z niej.
     - Ha, ha! ha! Popatrz, stopy w ręcznik zawiązała. Nie udawaj , dziewczyno, że śpisz. Porozmawiamy jutro.
        A więc Hanka już jest. Zdradziła mnie.  To ja tak długo nawoływałam ją w zagajniku, a jej tam już nie było. Pewno przeszła swobodnie przez bramę z Martą. A ja głupia wisiałam na tej siatce jak pijaczyna, pierwszy raz w życiu. No, ja sobie z nią porozmawiam jutro. Albo się do niej nie odezwę.
Komisja egzekucyjna przenosi się  do pokoju Marty. Słyszę:
       - Marta, Marta..
 Córeczka szefa na to zaspanym głosem:
       - Dlaczego mnie budzisz, tato, co tu robisz, co się stało?
   - Nie,  ja nie mam już dla niej siły, niewinna udaje, że śpi od kilku godzin – słyszę zrezygnowany głos kierownika kolonii – zostawmy to na jutro. Dam głowę, że ona jest prowodyrką. Za dobrze ją znam.
      - Daj już teraz spokój - to głos mamy Marty- Na pewno dziś  wszystkie strachu się  najadły. Niech się wyśpią przed jutrzejszą rozprawą.
Do mnie już nie podchodzą, tylko z daleka słyszę:
       -Ta też pewno niewinna, w głębokim śnie.
      Odeszli. Sen nie nadchodzi, wyobrażam sobie jutrzejszą rozmowę. Z pokoju Marty dochodzi odgłos skrzypiącego łóżka. Za moment nad moją głową widzę pochyloną Martę.
     - Nie martw się – pociesza mnie – mój ojciec to w gruncie rzeczy dobry chłop. Tylko nas postraszył. Jasne, że trochę przesadziłyśmy, ale od samego rana pójdę do matki i z nią go udobrucham. Staruszek ma słabość do mnie. Ale przygotuj się, musimy się przed nim pokajać.  Marta wlała mi balsam na duszę. Jednak to dobra dziewczyna.  A Hance daruję.
       - A teraz idziemy się myć. Wołaj Hankę – decyduje Marta.
Po drodze  zabieramy  ze sobą do toalety małą Lenkę. Zaspane dzieci nie mogą w nocy błąkać się same po obiekcie. To nasz obowiązek wyprowadzać je w razie potrzeby. Czasem wycieczka do toalety „na siku” odbywa się kilka razy w nocy. Przecież grupa liczy 20 dzieci.

         Leżę już odświeżona w łóżku. Trochę szczypią mnie dłonie od chodzenia na czworakach po różnych zielskach, igliwiu i kto tam wie, po czym jeszcze. Powinnam zasnąć, przecież moje porzucone dziś na kilka godzin dzieci, oczekują ode mnie dalszej, już odpowiedzialnej opieki. Zapomniałam przed naszym wypadem udzielić pozostającej na zastępstwie wychowawczyni pewnej instrukcji. Teraz po głowie tuła się  myśl : „czy dziś ktoś przed nocą zaśpiewał moim dzieciom kołysankę i czy ucałował je przed snem”? Czym wynagrodzić im tę moją niewierność wobec nich? A może upozoruję w zieloną noc sytuację, którą zapamiętają z kolonii z przyjemnością? Gdybym w porozumieniu z Martą, Zbyszkiem i Markiem pozwoliła się niby twardo śpiąca i wymalowana przez kogoś pastą do zębów, wynieść z łóżkiem przed barak ku uciesze moich ( i nie tylko) nieświadomych dzieci? Zasłużyłam na to. Muszę  to przedyskutować rano  z Martą. Może to głupi pomysł , który wykluł się po dniu pełnym emocji?

     Rano Marta nie ma żadnych wątpliwości. Kupiła to. Ona przecież jest pierwsza do wygłupów. Umawia się z Markiem i Zbyszkiem. Wprowadzają poprawki do planu. Nie będą dźwigać mnie z łóżkiem.
        - Chłopaki, przecież nie utyłam aż tak na tych kolonijnych obiadkach - mówię, broniąc nieskromnie swojej figury. Ale nie powiem im, że wykupiłam wszystkie wafelki oblane czekoladą w naszym kiosku -  codziennie jeden, aż zabrakło. Nie wspomnę marki producenta. Ale nie trzymam ich pod łóżkiem. Wszystkie konsumowałam na bieżąco. Nie o to jednak chłopakom chodzi. Wywijanie w nocy po wąskim korytarzyku z babą na łóżku?  Nie, na takie poświęcenie z ich strony nie mogę  liczyć. Przed barakiem ustawią łóżko przyniesione z magazynu. Marta wtajemniczy mamę, bo normalnie magazyn zamykany jest na klucz.  Tym razem musi być legalnie. Wyniosą mnie w kocu, który w zieloną noc ma być moim prześcieradłem.
        - Ale to łóżko to chyba z materacem – upewniam się - bo  przecież nie uleżę na żywych sprężynach bez ruchu!- dodaję.
Spojrzeli po sobie jakoś dziwnie. Będę tam tkwić, aż dzieci i młodzież kolonijna użyją sobie moim widokiem. Mam udawać, że mocno śpię. Chłopaki dodają, że nie wymagają ode mnie chrapania. Co za łaskawość z ich strony!  Dobrze, niech i tak będzie.
     - Ostrożnie tylko z tą pastą – proszę.
     - Tylko nie smarować mnie po  oczach. No i  zakazuję fotografowania.  Macie chronić mój wizerunek - dodaję.
     - Do malowania zaangażujemy Twoje dzieci, nie odpowiadamy za skutek. Przecież nie będziesz spać w okularach słonecznych. Ma być naturalnie. Nie możesz wzbudzać podejrzeń, że to kontrolujesz. Przecież to ma być frajda dla maluchów.

       Trudno, to przecież ja głupia poddałam ten pomysł z zieloną nocą . Przecież swoją winę wobec dzieci chcę zmazać za wszelką cenę. A może to za wysoka cena?

Ostatni wieczór, przed nami zielona noc. Spoglądam z obawą w niebo. Ciekawe, czy utrzyma się dobra pogoda, bo nie wiem skąd, ale mam pewność, że ani Martę, ani chłopaków nie powstrzyma deszcz. Wypełnią zlecenie  z dziką przyjemnością, nawet, gdyby przebudzone dzieci chciałyby mnie obronić. Niezbyt dobrze znam swoich kolonijnych kumpli,  nie wiem, czego się po nich spodziewać. To tak, jakby podpisać z diabłem cyrograf. 

      A więc niby są ustalenia, ale i tak wszystko pójdzie na żywioł. Czy rozmowa z szefem, która ciąży nad nami jak miecz Demoklesa też będzie żywiołowa? Wolałabym moknąć w wyrku w deszcz przed barakiem, byleby jej uniknąć.