Gdyby ktoś pytał mnie, czy warto wysłać dziecko na kolonie lub inne zgrupowanie zaproponowałabym, aby się głęboko zastanowił, a przede wszystkim sprawdził kadrę opiekuńczą. Wiem, coś o tym i sama nigdy 7-8 letnim dzieciom nie zorganizowałabym takiego wypoczynku.
Czerwiec 1964
Wreszcie koniec roku szkolnego. Dostałam nagrodę w
postaci książki za dobre wyniki w nauce
i pracę społeczną. Mam szczęście, bo moją wychowawczynią jest polonistka i ona
sama wybiera odpowiednie tytuły (zawsze
trafnie z moimi zainteresowaniami). Muszę przyznać, że zna osobowości swoich
podopiecznych. Jest dobrym człowiekiem. Która z nauczycielek zaprosiłaby swoje
uczennice mieszkające w internacie do swojego domu, aby użyczyć im swojej
łazienki, kiedy była u nich awaria? Nieważne, że żadna z nich nie skorzystała z
zaproszenia.
Wakacje
w tym roku spędzę trochę inaczej. Jako uczennica liceum pedagogicznego muszę odbyć ( bezpłatną!) praktykę kolonijną . Biegnę
do domu zostawić gitarę, która towarzyszyła mi w czasie występów na zakończenie
roku szkolnego i udaję się z przyjaciółką Hanką do Wydziału Oświaty i
Kultury. To oni zawsze dysponują
wykwalifikowaną kadrą pedagogiczną oraz uczniami liceów pedagogicznych, którzy
mogą pełnić w ramach praktyk zawodowych funkcje pomocy wychowawcy kolonijnego.
Wydziały wspomagają różne zakłady pracy
i instytucje, które organizują kolonie dla dzieci ich pracowników. Mamy do
wyboru kilka miejscowości, jednak Hanka skłania mnie , aby wybrać ośrodek
wypoczynkowo – kolonijny nad jeziorem zlokalizowanym 2 kilometry od jej
miasteczka . Przystaję na jej propozycję. Zakładem organizującym kolonie ma
być renomowane przedsiębiorstwo w
zakresie konstrukcji stalowych.
Kilka dni na przygotowanie i w
wyznaczonym czasie wyjeżdżam na kolonie.
Od przystanku autobusowego idę drogą prowadzącą przez las 1 kilometr, dalej
wśród pól przez pół kilometra. Znów droga prowadzi wśród zagajnika. Widzę bramę
i ogrodzony siatką kompleks baraków,
graniczący z plażą jeziora. Już czeka na mnie Hanka.
Pierwsze
kroki kierujemy do administracji kolonii. Wita nas niewysoki mężczyzna,
przedstawia się jako kierownik kolonii. Oprowadza nas po obiekcie informując,
że przydzieli nas do pomocy wychowawcom
najmłodszych kolonistów. Ja trafiam do współpracy z jego córką Martą, natomiast
Hanka do drugiej grupy, gdzie wychowawcą będzie studentka Ewa. W ogóle
koloniści będą podzieleni na 6 grup wiekowych.
Wracamy do sali w baraku administracyjno-
gospodarczym. Następuje długi wywód
kierownika na temat naszych obowiązków i praw, podpisujemy odpowiednie
oświadczenia, zostawiamy swoje dokumenty.
Jeszcze
kierownik stara się nas pouczyć, z jaką delikatną materią będziemy mieć do
czynienia, szczególnie w najmłodszej grupie 7-latków.
Marta
jest bardzo bezpośrednia wobec nas, jak również innych dziewczyn. Odzywa się
półgłosem:
- Dobra, ojciec, już nie truj, bo autobusy z dzieciakami nadjeżdżają.
Trochę
mnie dziwi, że Marta nie czuje respektu wobec rodziców. Mama jej też jest tu zatrudniona jako intendentka.
Wychodzimy na powitanie kolonistów. Wraz z dziećmi i młodzieżą przyjechali opiekunowie
oraz pozostali wychowawcy. Kilku
rodziców najmłodszych dzieci było opiekunami na czas podróży, ale jakoś
niechętnie się z tą rolą chcą pożegnać. Maluchy trochę zszokowane ze swoimi
walizeczkami rozglądają się, szukając wychowawcy. Podbiega do nich Marta i
ramieniem przygarnia część z nich, pozostałą grupkę przytulam sama.
Kierownik
wczuwa się w rolę. Wita przybyszów, sprawnie ustala grupy dzieci , przydziela im wychowawców oraz wskazuje zakwaterowanie.
Moja
grupa, jako najmłodsza ulokowana jest blisko łazienek i wyjścia na plażę. Zabieramy
z Martą swoje dzieci i kierujemy się do
baraku. Czuję się jak Janusz Korczak.
Wejście w tej części baraku prowadzi do 2 przechodnich sal po lewej
stronie dla starszej grupy, natomiast po
prawej lustrzane odbicie układu dla
najmłodszych. Jestem z Hanką w sąsiedztwie. Dzieli nas wspólny korytarzyk. Moja
sala umeblowana jest w 11 łóżek, w tym jedno przy drzwiach dla mnie obok
korytarzyka, a w sali sąsiedniej
ulokowała się Marta z resztą grupki. Ona ma chociaż jakiś stolik i
taboret. Jej rewir jest oddzielony
półścianką od dzieci. W końcu jest szefową grupy, córką kierownika i
intendentki. Wszystkie walizki i torby podróżne wsuwamy pod łóżka.
Dzieci są nieporadne, ale od czego jest
ich nowa pani. Pytam dzieci o imiona, staram się zapamiętać. Ucieram niektórym noska, bo pochlipują z tęsknoty za
domem. Nakłaniam delikatnie do zjadania
posiłków, które wcale nie smakują jak u mamy. Po obiedzie sprawdzam się w
zakresie organizowania gier i zabaw dla dzieci. Widzę , że zabawa wyzwala u
maluchów radość i częściowe zapomnienie o domu.
Pierwszego dnia nie wychodzimy
jeszcze na plażę. Muszę swoje dzieci przygotować bezpiecznie do tego rodzaju
wypoczynku. Kolonia zatrudnia ratownika,
będzie pomocny na plaży. Podobno nawet są kajaki dla kadry na wolny czas. A to nowina! To ma być jakiś
wolny czas dla kadry? Myślałam, że przez 24 godziny na dobę należy poświęcić
się dzieciom. Kadra jest tak liczebna, że mogą być
zastępstwa.
Po kolacji czas na doprowadzenie się
do higieny. Okazuje się, że nie wszystkie dzieci są samodzielne. Wymaga to ode
mnie dużego zaangażowania. Ze starszą grupą byłoby prościej . Jest już późno,
kiedy pomyte, utulone maluchy leżą w swoich łóżkach. Myślę sobie, że to tylko dzisiaj takie napięcie , że jutro
będzie łatwiej. Teraz odpocznę. Marta została z grupą, a ja idę na wieczorną
toaletę. Dobrze, że deszcz nie pada. Aby dotrzeć do części sanitarnej trzeba
wyjść z pokoju przez korytarzyk na zewnątrz i przejść wzdłuż baraku około 15 metrów. A co
będzie, jak w deszczową noc dziecko zachce skorzystać z toalet? Czy zawsze będzie ciepła woda? Podobno jest
pralka automatyczna w budynku administracyjno-gospodarczym. Przecież dzieci
same nie upiorą sobie ciuszków. Od dziś muszę im zastąpić mamę, chociaż sama przecież
jestem jeszcze nastolatką. Z wielu
czynności w domu wyręcza mnie jeszcze moja mama .
Wracam do siebie, umyta, odświeżona. Wreszcie
przyłożę głowę do poduszki. Jednak nie, bo słyszę pochlipywanie . Dochodzi gdzieś ze środka
sali. Wstaję ostrożnie z łóżka i na palcach podchodzę do miejsca, gdzie na
łóżku zmierzwiona kołdra naciągnięta jest na główkę dziecka. Cichy płacz jest
jakby tłumiony. Lekko odchylam kołderkę
i widzę Basię wtuloną w poduszkę zalaną łzami. Ona zaskoczona bardziej chowa
twarz w pościel, jednak czując moją dłoń na swojej główce, uspokaja się.
Szepcze , że chce do mamy.
- Basiu, czy mamusia śpiewała Ci kołysankę
przed snem, jak byłaś maleńka? – pytam.
- Czasem tak , pozwalała mi nawet przyjść
do swojego łóżka, kiedy nie mogłam zasnąć.
- A masz rodzeństwo? – ciągnęłam.
- Nie - odparła
Gładząc
jej główkę – mówię szeptem. - Spójrz , Basieńko ile tu śpi dzieci , byłoby im
przykro, gdybym ciebie wyróżniła. Ale kołysankę najpiękniejszą , jaką znam ,
mogę ci zaśpiewać. Kucam na brzegu jej łóżka i śpiewam cichutko „Z popielnika na Wojtusia” po czym całuję
Basię w czoło i chcę odejść, gdy słyszę:
- Proszę pani, czy mnie też może pani pocałować na noc?
Jeszcze
kilka głosików miało takie życzenie. Przechodzę więc między łóżkami i całuję
małe główki tych dzieciątek, które nie śpią, życząc im miłych snów. Muszę
czuwać, bo kto je przykryje, gdy np. zsuną się kołdry. Czy chociaż zasnę tej
nocy ?
Następne
dni w zasadzie są podobne. Pranie już mam za sobą. Rozwijam się w matkowaniu dzieciom. Już nie
płaczą po nocach. Utulanie dzieci do snu i śpiewanie kołysanek wchodzi do
wieczornych obrzędów. Siedmiolatki umyte, a często usmarkane domagają się
całusów na noc. Niektóre tego potrzebują, inne z zazdrości nie mogą być
pominięte . Musi być sprawiedliwość. Przecież to jeszcze maluchy emocjonalne,
chociaż niektóre z nich tylko czekają, aby coś spsocić. Muszę mieć oczy
osadzone dookoła głowy. Szczególnie zabawy na plaży wymagają wzmożonej
czujności. Wspólnie z Martą dajemy sobie radę. Kilkudniowy kurs prowadzony w
liceum przez ZHP w zakresie organizowania gier terenowych i zabaw jest mi
bardzo przydatny. Jak mogłabym tym rozbrykanym maluchom zorganizować czas,
gdybym nie była w tym zakresie przeszkolona. Mam ze sobą gitarę, więc umilam, jak potrafię
czas koleżankom, sobie i dzieciom . Hanka
tworzy ze mną niezły duet wokalny. W szkole gram na gitarze w zespole , a także
kieruję założonym przeze mnie kwartetem wokalnym, składającym się z koleżanek z
klasy, więc nie jesteśmy nowicjuszkami.
Nie dziwię się dzieciom, że tęsknią,
bo same z Hanką z nostalgią śpiewamy tango „Ta ostatnia niedziela”. Hanka
tęskni za swoim Bogdanem, a ja na razie tylko marzę o ukochanym. Nie widać go
jeszcze na horyzoncie.
Dzieciaki piszą samodzielnie kartki do
rodziców lub ja piszę pod ich dyktando. Najczęściej dzieci proszą rodziców o
przysłanie pieniążków. Przypomina mi się żarcik na temat pocztówek z kolonii o
treści : kochane pieniądze
przyślijcie rodzice. Kiosk spożywczy za bramą obiektu kusi wafelkami,
batonikami i innymi łakociami. Ja sama wydaję tu swoje skromne finanse. Nie
wszystkie maluchy przyznają się do tęsknoty za domem. Szkoda, że nie organizuje
nikt wycieczek dzieciom. Tego program kolonii nie przewiduje.
Marta
nie ma przygotowania pedagogicznego, uczy się na ogólnokształcącej wieczorówce
. Opowiada z rozbrajająca szczerością o swoich przygodach. Jest rozrywkową
dziewczyną. Imprezy, to jej żywioł. Oj, sprawia ona kłopoty wychowawcze swoim
rodzicom. Skąd przyszło im do głowy, aby zatrudnić ją na tych koloniach? Może
chcą ją nadal kontrolować? A więc
Wydział Oświaty i Kultury przymknął na to oko? Może tata jest szychą w
zakładach przemysłowych organizujących kolonie i jest oddelegowany tutaj. Cała
rodzinka w komplecie. Marta, jak do tej pory, dba o dzieci, ale organizowanie
zabaw, gier i matkowanie maluchom zostawia mnie. Jest za to dobrym łącznikiem
między nami praktykantkami a szefostwem kolonii. Załatwia też jakieś sprawy dla
naszych dzieciaków u swojej mamy
intendentki. Czasem potrzebne są nam jakieś akcesoria, np. na bal przebierańców. Takich możliwości inne
grupy już nie mają.
Po tygodniu kolonii kadra pedagogiczna
jest już zżyta ze sobą. W gronie tym znajduje się Marek ratownik, który po
zejściu dzieci z plaży ma już zwykle
labę. Pod wieczór do pracy przystępuje Zbyszek,
który pełni rolę kulturalno-oświatowego.
To on organizuje wieczorki taneczne, ku
uciesze kadry i starszych kolonistów. Nam jednak wciąż brakuje większych
emocji. Ktoś rzuca pomysł, aby zorganizować „bal Murzynów”. Nie wiem , na czym on polega,
ale szybko uświadamiają mnie bardziej doświadczone wychowawczynie. Marta
obiecuje, że załatwi u mamy ( intendentki) patelnie, pokrywki, tłuczki i
wszystko, co się przyda do wyrażania głośnych emocji. Moja gitara nie pasuje do
tego zestawu.
Przecież
kadra też chce się rozerwać. Może nie cała, ale na pewno około 6 osób. Uzgodniono z mamą Marty,
szef trochę się opiera, ale po zapewnieniu opieki dzieciakom, godzi się.
-- Tylko podstawowy warunek - kulturalnie i niezbyt długo.
Uzbrojeni
w akcesoria, pomalowani w wojenne barwy i przebrani wyruszamy w teren. W naszej miejscowości nad jeziorem znajduje się kilka ośrodków
kolonijnych, campingowy ośrodek
wypoczynkowy oraz obóz żeglarski. Uzgadniamy, że najpierw idziemy do żeglarzy,
a wracając plażą nawiedzimy zaprzyjaźnioną
kolonię. Muzyka wykonana na kuchennych akcesoriach oraz nasze dzikie okrzyki
odbiegają daleko od brzmienia naszego
chóru szkolnego, nie wspominając o porównaniu do zespołu, w którym gram na gitarze. Ale
żeglarze mają swoiste poczucie humoru, ponieważ spijają już winko, siedząc
wokół ogniska. Oczywiście zapraszają nas do ogrzania się nie tylko od płonących
drewienek. Marek i Zbyszek przejmują butelkę krążącą wokół boiska a my,
dziewczyny przecież musimy wrócić trzeźwe. Były śpiewy harcerskich piosenek.
Nawet szanty zabrzmiały.
- A więc gościli nas godnie – myślę
sobie, udając się z grupą do zaprzyjaźnionej kolonii.
Jednak na trasie mamy campingi.
Planujemy je cicho obejść. Jest już późno i ciemno. Chłopaki podochoceni żeglarskim
napojem nie mogą się powstrzymać i rozpoczynają dziki koncert.
Tego nie było w planie. Zaczynamy im
wtórować. Jesteśmy przecież zgraną, nadzwyczaj
zabawną grupą przebierańców. Zrobimy radochę wczasowiczom. Rozbudzeni
mieszkańcy małego domku campingowego najpierw wyglądają przez okienko, po czym
jeden z nich wyskakuje z wiadrem wody i….. chlust na ratownika. Chybiony wybór.
Przecież Marek nie boi się wody, co prawda rozpoczynając koncert pewnie liczył
na inny płyn, ale na pewno na ich poczucie humoru. Jednak zapał muzyczny mu ostygł,
zresztą nie tylko jemu.
Całe
szczęście, że nie ma porywczego charakteru. Z innego domku ktoś wrzeszczy, że
dzwoni po milicję. Jak śmiemy zakłócać im spokój? Przecież oni przyjechali tu wypoczywać!
Robi się zamęt, wrzask. Wkurzeni wczasowicze nie przyjęli nas z radością, ale na
co dzień to przecież stateczni ludzie. Nie będą się
szarpać z jakimiś przebierańcami, no bo skąd ta hałastra się nagle wzięła?
Milicja ma co najmniej 2 kilometry do pokonania. My - tylko około 200 metrów.
Nikt nas nie goni. Uciekamy plażą, mijamy zaprzyjaźnioną kolonię. Dzisiaj już
jej nie uszczęśliwimy naszymi występami. Dobrze, że furtka otwarta. W ośrodku
czeka na nas zdziwiona tempem powrotu i naszymi minami mama Marty.
Czas mija. Rozpoczął się ostatni
tydzień kolonii. Kierownik z żoną po południu opuścił obiekt kolonijny. Marta
twierdzi, że wrócą jutro, jadą złożyć życzenia ciotce. Nagle Hanka przypomina
sobie, że dziś jej starsza siostra, Alina obchodzi imieniny. Szkoda, że nie
może jej odwiedzić. Przeciwnego zdania jest Marta. Uważa, że może zorganizować
opiekę dla grup, prosząc inne wychowawczynie ze starszaków, aby przypilnowały
naszych maluchów. Przecież nie muszą po dwie czuwać w jednej grupie. Do swojej
siostry Hanka chce zabrać mnie i Martę. Jako córka szefa, Marta, ma posłuch,
jest lubiana, więc sprawę załatwia od ręki. Ja wciąż pełna obaw, nie chcę opuścić
dzieci. Marta jednak kusi:
- Przecież zostają pod opieką
wykwalifikowanych wychowawczyń. Te dwa
kilometry przebiegniemy w mig. Starych nie ma, wrócą jutro. Nikt się nie dowie.
Kuszenie trwa jeszcze kilka minut. Wychowawczynie studentki też popierają Martę. Mówią, że dadzą sobie
radę. Czuję się tak, jakbym była
uczestniczką zbiorowych wagarów. Żeby było szefostwo i otrzymałybyśmy zgodę, to
co innego. Przekonuje nas. Nie mamy kwiatów, może ta nasza niespodziewana
wizyta będzie dla Aliny prezentem. Jednak
w kiosku spożywczym za bramą kupujemy bombonierkę.
Droga w tamtą stronę przebiega bez
zakłóceń, biegniemy ścieżką na skróty przez las. Wciąż czuję niesmak swojego postępowania. To
o wiele więcej, niż wagary . Nie opuściłam lekcji, ale bez pozwolenia zeszłam
ze służby. Za późno, sama nie wrócę, zabłądzę.
Jak mogę być tak nieodpowiedzialna?
Dziewczyna z tak zwanego „dobrego domu” oraz wzorowa uczennica, przyszła
nauczycielka. Wzywam dziewczyny do
powrotu, jednak one są rozbawione i nie w głowie im zmiana planu. Uspokajają
mnie. Trudno, jestem w grupie, nie mogę się wyłamać. Przecież tylko się
przywitamy, złożymy życzenia i w nogi.
Alina jest sama. Cieszy się, że Hanka o
niej pamiętała, jednak po usłyszeniu historii naszej wycieczki truchleje. Nie
ma dla nas herbatki, nie ma tortu. Za to drzwi wyjściowe otwarte z hukiem i już
stajemy na drodze powrotnej z latarką otrzymaną od Aliny, bo robi się półmrok.
W lesie ogarnia nas strach, bo zrobiło się już ciemno. Hanka z latarką prowadzi
nas na skróty ścieżką wydeptaną od lat przez mieszkańców jej miasteczka, którzy
spędzają latem wolny czas nad jeziorem. Czuję się nieswojo w ciemnym lesie, bo jakieś
świecące drobinki krążą wokół nas. Jest ich coraz więcej. Hanka gasi latarkę.
Są nadal. Boimy się wszystkie. Trochę czasu upływa, kiedy Marta uzmysławia
sobie, że to robaczki świętojańskie. Ze strachu co i raz któraś kuca pod
drzewkiem, ale to nie skutek nadmiernego spożycia płynów.
Z trudem pokonujemy
las, wychodząc na drogę wśród pól. W
dzień widać byłoby bramę ośrodka, bo dzieli nas od niego pas pola i zagajnik.
Ale jest ciemno. Nagle na drodze niedaleko bramy widzę światła samochodu. Kto
to może być? Słychać nerwowe głosy. To nie może być prawda! Czyżby szefostwo
wróciło przed czasem? A mieli wrócić dopiero jutro! Samochód rusza w naszą
stronę, a my rzucamy się na ziemię w zarośla pól, aby nas nie znaleziono
światłami. W bramie stoi dozorca z psem. Samochód wolno zbliża się w stronę
lasu, przez uchylone okno słyszę nawoływanie szefa:
- Marta, gdzie jesteś, ty głupia, bezmyślna dziewucho?
Odezwij się. Dziewczyny, jak mogłyście to zrobić? Jeśli tu jesteście to wyłazić
mi i to szybko.
O, to nie film o ucieczce więźniów z
obozu. To straszna dla mnie rzeczywistość! Jestem ze strachu sparaliżowana.
Żadna z dziewczyn nie rusza się, nawet nie widzę, w którym miejscu się ukryły.
Samochód powoli jedzie dalej w stronę lasu. Latarka Hanki już nie działa od
momentu wyjścia z lasu, za to kierownika szperacz - owszem. Słyszę, jak dziewczyny przesuwają się, chyba
na czworakach lub pełzają w stronę zagajnika. Leżę jeszcze trochę w ukryciu,
ale już nie mam kontaktu z dziewczynami. Grupa już nie istnieje. Każda z nas
ratuje się samodzielnie. Samochód wraca do bazy. Szef nawołując nas, grozi mnie
i Hance, że zasłużyłyśmy tym wybrykiem na odpowiednią opinię do szkoły. Tego
się obawiam, ale sobie nie wyobrażam podania informacji o tym do liceum. Ja,
wzorowa uczennica? Nie, nikt nie uwierzy! To tak wygląda zdrowe ciało
pedagogiczne? Gangrena toczy za młodu. A co zrobią ze mną rodzice? W rozgorączkowanej głowie, jak błyskawica
przebiegają myśli. Dlaczego posłuchałam rodziców i poszłam do liceum
pedagogicznego, przecież nigdy nie chciałam zostać nauczycielką. Nie ma w moim
mieście innej szkoły zawodowej. Rodzice nie uznają ogólniaka, bo w przypadku
oblania egzaminów na studia nie miałabym żadnego zawodu. Jaki brak zaufania w
stosunku do dzieci! A skąd mam te dyplomy
i nagrody za naukę, malarstwo, występy
wokalne i muzyczne? Gdyby nie potulność wobec rodziców nie siedziałabym teraz w
zagajniku jak zając przed obławą. Chciałabym jednak jeszcze dotrwać do matury.
Przede mną studia. Dlaczego do tej pory nie zdecydowałam się, jaki kierunek mogłabym studiować? Czy to teraz ważne, jeśli mnie z hukiem wywalą
ze szkoły? Trudno mi się uspokoić. Czuję się załamana. Nie, depresji jeszcze nie mam. Wieszać się nie będę
na żadnej suchej gałęzi, chociaż jest tu
nieograniczony ich wybór. Muszę wziąć
się w garść.
Po cichu nawołuję Hankę. Nie ma odzewu.
Dlaczego? Boi się, aby nie usłyszał
dozorca, który jeszcze stoi w bramie ale już bez psa? Niemożliwe, aby Hanka
mnie opuściła. Ona przecież nie jest zwykłą koleżanką ze szkoły. Hanka jest
moją przyjaciółką od serca.
Nie mogę przebiec przez drogę, bo dozorca jak
kat stoi na posterunku. Wreszcie i on sobie poszedł. Znów mam nadzieję, że wrócę
do baraku razem z Hanką. O Marcie nie myślę, bo rodzice jej krzywdy nie zrobią.
Po odczekaniu 5 minut chyłkiem biegnę, ale nie do bramy , tylko na
plażę. Tam okazuje się, że furtka prowadząca na teren kolonii jest już zamknięta. Pozostaje mi pokonać płot z siatki.
Jest to heroiczne przedsięwzięcie jak na mnie. Będę to robić pierwszy raz.
Siatka nie jest nowa. Wskrabanie się na wiotki szczyt w pobliżu słupka powoduje, że kiwam się na niej w obie strony, aż
wreszcie przeważam się na drugą stronę. Leżę na ziemi, a więc jest jakiś
sukces. Całe szczęście w tym nieszczęściu, że jestem jeszcze w jednym kawałku.
Taka bogata firma, a nie stać jej na porządne stabilne ogrodzenie! Przydałaby
się jakaś konstrukcja stalowa w kratkę. Jak zwykle szewc chodzi boso. Chce mi
się płakać i śmiać jednocześnie. Jestem już na terenie kolonii za barakami. W
świetle latarni widzę, że na dłoniach mam kratkę z odciśniętego oleistego brudu
z siatki. Zresztą pełzanie po ziemi, zaroślach na kolanach a też trochę na brzuchu zrobiło ze mnie brudną łachmaniarę, więc
brudne dłonie to małe piwko. Jeszcze tylko pozostaje obejść barak , by znaleźć
się na stronie dziedzińca, bo tam są drzwi i okna. Jak dobrze, że pod barakiem
jest obniżony pas ziemi. Idąc na czworakach mam pewność, że mnie nie widać z
baraku szefa, mijam łazienki i już osiągam wymarzony korytarzyk. Tu czuję się
bezpieczna. Wpadam do pokoiku. Dzieci śpią. Cisza.
Ściągam brudne ciuchy, wsuwam pod
łóżko, owijam się kocem i zaciągam
kołdrę. Jestem przecież brudna. Czekam,
co nastąpi. Nagle słyszę kroki kilku
osób zbliżających się do baraku, następnie z pokoju Hanki jakieś poruszenie. To
szef z żoną śmieją się z niej.
- Ha, ha! ha! Popatrz, stopy w ręcznik
zawiązała. Nie udawaj , dziewczyno, że śpisz. Porozmawiamy jutro.
A więc Hanka już jest. Zdradziła mnie. To ja tak długo nawoływałam ją w zagajniku, a
jej tam już nie było. Pewno przeszła swobodnie przez bramę z Martą. A ja głupia
wisiałam na tej siatce jak pijaczyna, pierwszy raz w życiu. No, ja sobie z nią
porozmawiam jutro. Albo się do niej nie odezwę.
Komisja
egzekucyjna przenosi się do pokoju
Marty. Słyszę:
- Marta, Marta..
Córeczka szefa na to zaspanym głosem:
- Dlaczego mnie budzisz, tato, co tu
robisz, co się stało?
- Nie, ja nie mam już dla niej siły, niewinna udaje,
że śpi od kilku godzin – słyszę zrezygnowany głos kierownika kolonii – zostawmy
to na jutro. Dam głowę, że ona jest prowodyrką. Za dobrze ją znam.
- Daj już teraz spokój - to głos mamy
Marty- Na pewno dziś wszystkie strachu
się najadły. Niech się wyśpią przed jutrzejszą
rozprawą.
Do
mnie już nie podchodzą, tylko z daleka słyszę:
-Ta też pewno niewinna, w głębokim śnie.
Odeszli. Sen nie nadchodzi, wyobrażam
sobie jutrzejszą rozmowę. Z pokoju Marty dochodzi odgłos skrzypiącego łóżka. Za
moment nad moją głową widzę pochyloną Martę.
- Nie martw się – pociesza mnie – mój
ojciec to w gruncie rzeczy dobry chłop. Tylko nas postraszył. Jasne, że trochę
przesadziłyśmy, ale od samego rana pójdę do matki i z nią go udobrucham.
Staruszek ma słabość do mnie. Ale przygotuj się, musimy się przed nim pokajać. Marta wlała mi balsam na duszę. Jednak to
dobra dziewczyna. A Hance daruję.
- A teraz idziemy się myć. Wołaj Hankę –
decyduje Marta.
Po drodze zabieramy
ze sobą do toalety małą Lenkę. Zaspane dzieci nie mogą w nocy błąkać się
same po obiekcie. To nasz obowiązek wyprowadzać je w razie potrzeby. Czasem
wycieczka do toalety „na siku” odbywa się kilka razy w nocy. Przecież grupa
liczy 20 dzieci.
Leżę już odświeżona w łóżku. Trochę
szczypią mnie dłonie od chodzenia na czworakach po różnych zielskach, igliwiu i
kto tam wie, po czym jeszcze. Powinnam zasnąć, przecież moje porzucone dziś na
kilka godzin dzieci, oczekują ode mnie dalszej, już odpowiedzialnej opieki.
Zapomniałam przed naszym wypadem udzielić pozostającej na zastępstwie
wychowawczyni pewnej instrukcji. Teraz po głowie tuła się myśl : „czy dziś ktoś przed nocą zaśpiewał
moim dzieciom kołysankę i czy ucałował je przed snem”? Czym wynagrodzić im tę
moją niewierność wobec nich? A może upozoruję w zieloną noc sytuację, którą
zapamiętają z kolonii z przyjemnością? Gdybym w porozumieniu z Martą, Zbyszkiem
i Markiem pozwoliła się niby twardo śpiąca i wymalowana przez kogoś pastą do
zębów, wynieść z łóżkiem przed barak ku uciesze moich ( i nie tylko)
nieświadomych dzieci? Zasłużyłam na to. Muszę
to przedyskutować rano z Martą.
Może to głupi pomysł , który wykluł się po dniu pełnym emocji?
Rano Marta nie ma żadnych wątpliwości. Kupiła to. Ona przecież jest
pierwsza do wygłupów. Umawia się z Markiem i Zbyszkiem. Wprowadzają poprawki do
planu. Nie będą dźwigać mnie z łóżkiem.
- Chłopaki, przecież nie utyłam aż
tak na tych kolonijnych obiadkach - mówię, broniąc nieskromnie swojej figury. Ale
nie powiem im, że wykupiłam wszystkie wafelki oblane czekoladą w naszym kiosku
- codziennie jeden, aż zabrakło. Nie
wspomnę marki producenta. Ale nie trzymam ich pod łóżkiem. Wszystkie
konsumowałam na bieżąco. Nie o to jednak chłopakom chodzi. Wywijanie w nocy po
wąskim korytarzyku z babą na łóżku? Nie,
na takie poświęcenie z ich strony nie mogę
liczyć. Przed barakiem ustawią łóżko przyniesione z magazynu. Marta wtajemniczy
mamę, bo normalnie magazyn zamykany jest na klucz. Tym razem musi być legalnie. Wyniosą mnie w
kocu, który w zieloną noc ma być moim prześcieradłem.
-
Ale to łóżko to chyba z materacem – upewniam się - bo przecież nie uleżę na żywych sprężynach bez
ruchu!- dodaję.
Spojrzeli
po sobie jakoś dziwnie. Będę tam tkwić, aż dzieci i młodzież kolonijna użyją
sobie moim widokiem. Mam udawać, że mocno śpię. Chłopaki dodają, że nie wymagają
ode mnie chrapania. Co za łaskawość z ich strony! Dobrze, niech i tak będzie.
- Ostrożnie tylko z tą pastą – proszę.
- Tylko nie smarować mnie po oczach. No i
zakazuję fotografowania. Macie
chronić mój wizerunek - dodaję.
- Do malowania zaangażujemy Twoje dzieci,
nie odpowiadamy za skutek. Przecież nie będziesz spać w okularach słonecznych.
Ma być naturalnie. Nie możesz wzbudzać podejrzeń, że to kontrolujesz. Przecież
to ma być frajda dla maluchów.
Trudno, to przecież ja głupia poddałam
ten pomysł z zieloną nocą . Przecież swoją winę wobec dzieci chcę zmazać za
wszelką cenę. A może to za wysoka cena?
Ostatni
wieczór, przed nami zielona noc. Spoglądam z obawą w niebo. Ciekawe, czy
utrzyma się dobra pogoda, bo nie wiem skąd, ale mam pewność, że ani Martę, ani
chłopaków nie powstrzyma deszcz. Wypełnią zlecenie z dziką przyjemnością, nawet, gdyby
przebudzone dzieci chciałyby mnie obronić. Niezbyt dobrze znam swoich
kolonijnych kumpli, nie wiem, czego się
po nich spodziewać. To tak, jakby podpisać z diabłem cyrograf.
A więc niby są ustalenia, ale i tak
wszystko pójdzie na żywioł. Czy rozmowa z szefem, która ciąży nad nami jak
miecz Demoklesa też będzie żywiołowa? Wolałabym moknąć w wyrku w deszcz przed
barakiem, byleby jej uniknąć.