Translate

środa, 27 stycznia 2016

KACZKA DZIWACZKA

     



         Nie  mam wybitnych zdolności kulinarnych. Nie przeszkadza mi to w częstym goszczeniu moich przyjaciół i rodziny. Nie przypominam sobie, aby któryś z moich gości po wizytach w moim domu karetką został dowożony na oddział gastrologiczny. Sam też nie docierał tam z bólem brzucha. Co się działo już w jego domu, po wizycie u mnie, o… to już jest mi niewiadome. Przynajmniej nikt do tej pory do tego nie przyznał się. Stąd wciąż żywię nadzieję, że moje potrawy są smaczne, artystycznie podane, a przede wszystkim „strawne”. Tego się trzymam i niech tak zostanie w mojej świadomości.

      Ciągle obecna reklama, wszelkiego rodzaju platformy, blogi , programy rozrywkowe o tematyce kulinarnej przypominają paniom domu, że wciąż jeszcze czegoś nie potrafią. Po prostu ....dołują człowieka.


<><><><><><><>

      Podczas spotkania  o bardzo smutnym zabarwieniu (pogrzeb krewnej) spotykają się w miejscowości nadmorskiej  dawno niewidziani członkowie rodziny. Co niektórzy nie widzieli się od kilku lat. Jest też para małżonków zza granicy, która tak niefortunnie wybrała termin wypoczynku w Polsce, że trafiła na pogrzeb w rodzinie. Nie wypadało im nie brać udziału, a przy tym jest okazja do spotkania tylu członków rodziny jednocześnie. Po konsolacji każdy jedzie w swoją stronę a wspomniane małżeństwo chce pozostać dłużej nad morzem.

      Są to bardzo mili ludzie, o sposobie bycia „na luzie”. Rozmawiamy krótko, przed nami długa podróż powrotna, więc zapraszam ich na najbliższą sobotę. Obiecuję im obiad – kaczkę z jabłkami. Znamy się od lat, więc nie obce jest mi ich upodobanie. Gościłam ich kilkakrotnie w moim domu i odkryłam, że proponowane danie jest ich ulubionym.

      Zbliża się sobota, produkty do sporządzania obiadu przedniej jakości.  Sobota rano, robota pali się w rękach, powtarzam,.... pali się w rękach!
Kaczka z jabłkami gotowa. Pięknie podpieczona, zapach  jabłek  i wina roznosi się w całym domu.  Wykwintne przystawki też gotowe. Jestem z siebie dumna. Mąż nie może ukryć zadowolenia, że tak szybko się uwinęłam. Twierdzi, że jeszcze tyle czasu. Goście  przecież zadzwonią z trasy, gdzie są. Tak się umawialiśmy. Mają do przejechania ponad 300 km.

      Telefon, informują nas, że będą za pół godziny i że nic po drodze nie jedli, bo marzą tylko o kaczce z jabłkami. Wstawiam kaczkę w żaroodpornym naczyniu do mikrofalówki, aby podgrzać potrawę. Włączam na kilka minut, później przed samym podaniem wystarczy powtórzyć podgrzanie ponownie przez  5 minut.  Wracam do salonu przygotować stół z przystawkami, odpowiednio go udekorować. Mikrofalówka przecież sama się wyłączy.

    Jeszcze rzut okiem na stół, zapomniałam o kwiatach, ale przecież mam róże w ogrodzie. Dokonuję lekkich poprawek i tylko zasiadać. Zaraz,  zaraz, przecież kaczka w mikrofalówce!

      Ale cóż to? Urządzenie nie wyłączyło się o zaprogramowanym przeze mnie czasie. Wciąż mikrofala chodzi , wskazuje  5 minut do końca, a przecież już kilkakrotność 5 minut upłynęło. Wyłączam mikrofalę z sieci, otwieram drzwiczki i szok!

       Przywołuję męża, ręcę mi drżą. W naczyniu żaroodpornym czarna kaczka z jednym, dosłownie jednym jabłkiem. Uchowało się, bo było w samym środku, pływa w sosie z wina, jabłek i tłuszczu, więc jeszcze nie przyszła na nie kolej.

     Tymczasem  „jadą goście, jadą”, mogłabym zaśpiewać, ale wcale mi nie do śmiechu, chociaż oznaki głupawki już mnie biorą.

     Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy. Cały obiad jest pod znakiem zapytania. Przecież nie mam w zamrażarce ośmiorniczek, rozreklamowanych przez polityków, które teraz uratowałyby mnie.

     Dochodzimy z mężem do przytomności na tyle, aby zadzwonić do znanej nam karczmy i zamówić u nich kaczkę z dowozem do domu. Mają oni zawsze w menu takie danie, nie raz tam pałaszowaliśmy kaczuszkę, aż nam się uszy trzęsły. No, dobrze, przesadzam, kulturalnie spożywaliśmy wspomniane danie. Obiecali, że dostarczą w miarę szybko. Ciekawe, co to znaczy  u nich miara, bo moja mikrofala też miała mieć miarę.  

      Goście dotarli. Po odpowiednim czasie potrzebnym na wstępne kurtuazje nie ukrywają, że są bardzo, ale to bardzo głodni i tę kaczkę z jabłkami pochłoną od razu. Nic nie wiedzą o mojej tragedii kulinarnej. Nasz catering jeszcze nie dotarł. Goście delektują się przystawkami, a ja wciąż spoglądam przez okno, czy nie nadjeżdża moja kaczka. Przecież muszę niepostrzeżenie odebrać przesyłkę, wychodząc zapasowymi drzwiami z domu i stamtąd dostarczyć ją na stół. Ma być w odpowiednim metalowym naczyniu z przykryciem, aby nie ostygła.

      Jest. Wparowuję do salonu, na środku stołu ustawiam naczynie, otwieram i ….. jest kaczka, ale gdzie jabłka?

      Jest kaczka dziwaczka, no cóż, że cała w buraczkach!



<><><><><><><><>><><><><>

Tę spaloną  kaczkę też goście zażyczyli podać sobie na stół, bo to jedno jabłko, które się uchowało pływało w świetnym sosie, a i jakieś  nienadpalone części biednej kaczusi też miały swój niepowtarzalny smak.

DZIĘKUJĘ, POLEŻĘ SOBIE

      Zastanawiam się, czy nazwa mojego bloga jest właściwa. A może lepsza byłaby "Pechowa emerytka"?

<><><><><><>


    W tym sezonie moda na buty ze szpicem. Właśnie w takie kozaki wystrojona wychodzę do sklepu osiedlowego. Za mną  w niewielkiej odległości kroczy sąsiadka. Wejście do sklepu posiada duże półkoliste schody o 3 stopniach. Ze względu na długi czubek buta,  nie zdążyłam  przyzwyczaić się  i dokładnie wymierzyć szerokość stopnia. Moje ciało w ruchu  nagle zostaje zatrzymane i padam twarzą w dół jak długa, przykrywając całą swoją postacią trzystopniowe schody. Gdyby nie czub zmieściłabym się na stopniu z powodzeniem. 


      W ciągu 2 sekund słyszę nad sobą męski głos:
      - Nic się pani nie stało?... Podniosę panią.
    - Nie, nic, ale dziękuję, poleżę sobie -  odpowiadam, unosząc głowę i uśmiecham się do niego, licząc na to, że nie jest jedyną osobą w pobliżu.
    Zdziwiony moją reakcją  szarmancki Pan minął mnie,  odwracając się jeszcze w drzwiach sklepu.
    Za moment nadchodzi sąsiadka i widząc, jak się sama gramolę, domaga się wyjaśnień na temat przyczyny odrzucenia przeze mnie pomocy eleganckiego mężczyzny.
   Przyczyna jest bardzo prosta. Niewielki szok, jaki doznaję przy upadku, nad którym nie mogę zapanować, muszę najpierw przeżyć w spokoju. Przecież już gorzej być nie może. Ochłonę, wyciszę się, żeby przejść do następnego etapu. Nagłe szarpnięcie w górę, kiedy przed chwilą leciałam w dół? Nie, dziękuję, odsapnę, poleżę sobie. Zdążę sama lub przy pomocy innej osoby postawić się do pionu. Ale przecież trzeba najpierw sytuację gruntownie zanalizować:
     * po pierwsze - czy żyję? 
     * po drugie - czy jestem w jednym kawałku?
     * po trzecie  - jakie mam urazy ciała?
    * po czwarte - a co tam... , poleżę sobie, może to jedyna wolna chwila na odpoczynek tego           dnia.

><><><><><><><><><<>><

      Taki komfort funduje mi na spacerze mój mąż., kiedy wybieramy się na spacer poza miasto. Na żwirowej trasie w pewnym odcinku drogi należy pokonać stare zdezolowane torowisko. Pech chce, że wystaje na mojej ścieżce jakaś śruba pozostała po  podkładach kolejowych. Jak może być inaczej ? Kto na nią trafia?
    Zawadzam się o śrubę. Posuwistym ruchem  szoruję ramieniem po żwirku, aby w końcu zatrzymać  w pozycji śledzia, jak długa, na drodze. Leżę w nowiutkiej modnej skórzanej kurtce,  w ciemnych okularach (w kilka tygodni po operacji oka). Nie liczę na męża pomoc. I dobrze. Przecież muszę poleżeć, choć ból ramienia doskwiera.
     I tu, jak w poprzednim przypadku mam  zadziwioną zaistniałą  sytuacją świadka zajścia. Tym razem mężczyzna nie pomaga, dlaczego? Obserwująca kobieta znajduje się w dużej odległości, a na dodatek ma wózek z dzieckiem. Może gdyby była bliżej, kto wie?
     Nie mam okazji jej wyjaśnić,  że mąż  po operacji kręgosłupa stosuje się do zaleceń lekarza:
   „Proszę Pana, od tej chwili, proszę nie schylać się  nawet po chusteczkę, którą upuści   kobieta. Mógłby Pan zostać w takiej pozycji do końca swoich dni”.

    Nie jestem lekką, przezroczystą, batystową chusteczką, skądże znowu! 
Mam  przecież około 60 kg żywej wagi.

    A więc mój ukochany, jak się tłumaczy,  czeka z bólem serca, aż sobie poleżę, ochłonę z wrażenia.  A on już wie, że nie lubię natychmiastowego szarpania. Jednak mężowi „ból serca”  szybko ustępuje miejsca chichotowi z widoku, wg niego, komicznej sytuacji.
     - Tak to bywa, jak kulawy prowadzi ślepego - stwierdza.

Niewielki ślad na skórzanej kurtce przypomina mi:
„Dziękuję, poleżę sobie”.