Translate

wtorek, 16 lutego 2016

AUTKO Z SZOFEREM, PROSZĘ

    Jesteśmy z mężem "przypadkowymi" doradcami dla młodej osoby, planującej zmienić stary samochód na ...też stary, ale już nie tak bardzo. Żeby być precyzyjną osobą, to przyznam, że doradcą jest mąż, a ja nie dałam pozostawić się w aucie i stąd moja obecność w salonie.
<><><><><><><>
Odróżniam samochody wg kolorów, jak mój wnuczek. Czy mam prawo jazdy? Oczywiście od 20-ego roku życia. Za dużego użytku z niego nie robiłam.

Będąc młodą dziewczyną... obraziłam się, nie pamiętam, czy na właściciela "zastawy" czy na auto, już następnego dnia po zdaniu egzaminu, kiedy chciałam jechać do odległego od domu o 150 m kiosku "Ruchu" po papierosy (dla właściciela zastawy, czyli mojego taty). Może dla mojego zdrowia, a nie palacza, miałam iść pieszo. Sądziłam, że po otrzymaniu uprawnień zastawa zastąpi moje nogi.


Jednak moja wątpliwa umiejętność kierowcy z zielonym listkiem miała przydać się wkrótce, kiedy to moi rodzice wybierali się do krewnych na zaproszenie wujka, który właśnie gościł w naszym domu. Miałam z nimi jechać i wrócić sama do domu, a następnego dnia już w roli Krzysia sprowadzić rodziców po gościnie bezpiecznie do domu.

I w tym przypadku dostałam pozwolenie poćwiczyć, nim wyjadę. Nie wiem, czy należało się cieszyć czy smucić, bo przepadłaby mi próba w zespole, gdzie grałam na elektrycznej gitarze solowej.

Zaznaczam, że nie było jeszcze wówczas telefonów komórkowych. Miałam "przejechać się" z młodszymi siostrami autkiem około 1 km. Tak szukałam dogodnego i bezpiecznego miejsca na zakręt, że dojechałyśmy na przedmieścia sąsiedniego miasta, odległego o 24 km.

No, cóż, myślałam, że jestem odpowiedzialna. Wiozłam przecież siostrzyczki, miało być bezpiecznie, więc nic po drodze mi nie odpowiadało, a to za blisko jezioro, a to za wąska ulica, a to przejeżdżająca milicja itp. Znalazłam się na dużym placu manewrowym PKP i wreszcie osiągnęłam cel.

Mama w tym czasie stała na ulicy przed domem i z trwogą, z zaciśniętymi spoconymi dłońmi spoglądała w stronę, gdzie zniknęłam 30 minut wcześniej, odprowadzając w tym czasie wystraszonym wzrokiem jadące na sygnale karetki pogotowia ratunkowego.

Nie zdałam wtedy egzaminu z odpowiedzialności i po wysadzeniu sióstr z auta, próbowałam wjechać na tylnym biegu na posesję. W manewrowaniu do tyłu też nie byłam orłem. Zawadziłam o słupek przednim zderzakiem i zamiast zatrzymać się, w szoku dodałam gazu. Zderzak wygiął się pod kątem prostym, wciąż zaczepiony o słupek.

Chodnik w części zajęty. Przechodzące małżeństwo, sąsiedzi z tej samej ulicy, z synkiem, prawdopodobnie lubiącym małe autka, zatrzymali się, obserwując rozwój wypadku.

Nowiutka zastawa, perełka taty, w taki sposób potraktowana przez kilkudniowego kierowcę z pięknym zieloniutkim listkiem!

Wujek, rosły kapitan żeglugi rzecznej wraz z moim tatą chwycili za podwozie zastawy, podnieśli lekko, aby ją odwadzić i przesunęli na właściwe miejsce w świetle bramy. Bardzo, ale to bardzo zaskoczony był synek sąsiadów całą akcją, dopytując swojego taty, co ci panowie robią z autkiem. Nie powiem, że to mojemu tacie dodawało skrzydeł.

Dalej już nie dane mi było wprowadzić autka do garażu. Właściwie, nie powinnam się tacie dziwić.

Aaa, jeszcze nie wszystko.

Tego dnia przynajmniej uczestniczyłam w próbie zespołu, a przecież mogłabym mieć szlaban. Tata tego dnia i następnego sam był kierowcą. Krzyś nie był potrzebny.

Myślicie, że miałam bardzo wyrozumiałego ojca? No i macie rację. On też był świeżo upieczonym kierowcą, miał staż dłuższy od mojego o 1 miesiąc, stąd zielony listek służył nie tylko mnie.

Pozwalał mi , oczywiście po upływie pewnego czasu, abym sama prowadziła samochód po Warszawie. Kilkunastoletnia przerwa w prowadzeniu auta zrobiła ze mnie wtórnego analfabetę w zakresie umiejętności prowadzenia samochodu przy zmianie przez ten czas zasad ruchu i warunków na drogach. Zresztą miałam osobistego szofera, którym był mój mąż, więc po co miałabym narażać na niebezpieczeństwo siebie i innych. Było mi i jest tak wygodnie. Nie chciałam być niedzielnym kierowcą. Jak w tym memie: "Nie jestem niedzielnym kierowcą, bo.... jeżdżę też we Wszystkich Świętych".



<><><><><><>

Wracamy do salonu. Młoda dama ma się przesiąść z dużego wygodnego audi z odpowiednim przyspieszeniem do małego polo, a to boli. Jak to ona mówi, jeszcze przed jazdą testową, auto (będę kulturalna i nie przytoczę dokładnie) - "pewnej części ciała" nie urywa.

Doradca chce jeszcze dopytać specjalistę d/s sprzedaży, czy w ofercie ma jeszcze coś godnego uwagi.

Ja rzucam w stronę ewentualnej nabywczyni, menagerki zespołu muzycznego:

- Ale kapeli swojej w tym autku na żaden koncert nie zawieziesz.

Mąż niby zajęty, niby nie słyszy , ale dopowiada:
- No, chyba, że bez bębna.

I tym wkurzył meneo. Przecież to porządna kapela rockowa, a nie weselna z beczącą kobzą i bębnem!

Ale za chwilę sama wybucha śmiechem.

Ja już trzymam się w pewnej odległości od nich, trochę znudzona. Pan prawdopodobnie jeszcze przedstawia ofertę innego auta, bo Polo odpada, za oporny w prowadzeniu. Słyszę, ze nowa oferta, to samochód o jeszcze mniejszych gabarytach, niż polówka. Może bym nie zareagowała na ich rozmowę, ale słyszę, że mąż narzeka, że takie małe:

- O, takie to chyba nadawałoby się najwyżej dla żony.

Pan spojrzał na mnie, faktycznie, do wielkoludów raczej się nie zaliczam, 161 cm bez szpilek i kapelusza, więc podpuszczam:

- Może i bym się zdecydowała, ale za mało Pan oferuje opcji.

Specjalista d/s sprzedaży już czuje, że drugi dodatkowy klient w zasięgu ręki, zapewnia, że może się da coś zarobić, pyta:

- A jaka opcja by Panią interesowała?

- Autko z młodym szoferem, proszę. Transakcja wiązana - w rozliczeniu wstawię Panu mojego starego szofera z doświadczeniem.