Wychowywałam się w rodzinie z zasadami w tzw.
„dobrym domu”. Oczywiście mam na myśli zasady kulturowe, bo jeśli chodzi o
religijne, to te od pokoleń niezmienne - w duchu katolickim.
U schyłku lat 50-tych do Polski zaczęły napływać różne
zachodnie, wg tradycjonalistów, demoralizujące nurty kulturowe.
W moim domu nie
było adaptera, wobec czego i płyt gramofonowych również. Zachodnia muzyka
rockowa jednak dobijała się z zewnątrz drzwiami i oknami. Wystarczyło posłuchać
Radia Luxemburg.
Jestem muzykalna. Od 10-ego roku życia zaczęłam muzykować na
instrumentach strunowych ( mandolina, skrzypce,
gitara klasyczna, gitara solowa
elektryczna). Nie odczuwałam wtedy braku płyt, bo nie zdawałam sobie, co
traciłam.
Ulica też zaczynała
być kolorowa. Moda bikiniarska , wg
moich rodziców, była wprost wyzywająca !
Wyzwolone panny nosiły czarne obcisłe bluzki z
głębokim dekoltem
( dziś nazwałabym je podkoszulką z rękawem ¾, z głębszym
dekoltem), szerokie spódnice lub obcisłe ( helankowe ,tzn. elastyczne) spodnie
z gumką pod stopą. Niemożliwe byłoby obnażać, wg zasad domowych, nóg w
obcisłych spodniach po pas, pokazując nieskromnie swoje kształty.
Nic z tych ubiorów nie miałam, a co więcej, nie mogłam o takim marzeniu
nawet wspomnieć rodzicom. Słyszałam niejednokroć ich komentarze o osobach
ubierających się w ten sposób.
Bo któż to uznałby,
że grzywka i koński ogon to odpowiednia fryzura dla dobrze ułożonego
dziewczęcia! Przecież koński ogon kojarzył się z inną częścią ciała niż
szlachetna głowa!
Natura obdarzyła mnie cieniutkimi włoskami. Moja starsza
siostra miała czarny warkocz, ale o splotach na mojej głowie mogłam tylko pomarzyć.
No i zamarzyła mi się , o zgrozo, grzywka!
Po kryjomu wycięłam
sobie cieniutką jak mgiełka warstewkę jedwabistych włosków i już jako
przeszczęśliwa szóstoklasistka powędrowałam do szkoły. Tam brałam udział w
jakimś szkolnym koncercie , gdzie akompaniowałam innej uczennicy na mandolinie
do śpiewanej przez nią piosenki. Utwór
ten był zbudowany ze zwrotek i refrenu śpiewanego po 2 razy.
W czasie występu
doszło do nieporozumienia, ponieważ ja konsekwentnie grałam refren dwukrotnie,
a dziewczę śpiewające koniecznie śpieszyło do następnej zwrotki, nie chcąc
powtarzać refrenu. W tym starciu ja wygrałam dosłownie i w przenośni. W nagrodę
za „całokształt „( bo grałam w zespole muzycznym już 5 lat – jako „podpora zespołu”- tak mnie
nazywał nauczyciel prowadzący kółko muzyczne) po tym występie zostałam
uhonorowana możliwością darmowego uczestnictwa w szkolnym tygodniowym obozie wędrownym od
Szczecina do Gdańska. Nie posiadałam się z radości! Nigdy nie byłam nad morzem.
Ogromna i niespodziewana radość trwała krótko.
Wróciłam
do domu, tata zauważył moją grzywkę. Nie wiem, jak można ją było dostrzec,
przecież to była cieniutka warstewka !
Zostałam ukarana! Nie mogłam skorzystać z oferty wyjazdu na
obóz wędrowny. Rozpacz i zażenowanie. Jak miałam przekazać taką decyzję w szkole i podać
przyczynę. Pertraktacje odbywały się na najwyższym
szczeblu. Sam kierownik upraszał mojego rodziciela o łagodność i umorzenie
niewspółmiernej do czynu kary. A był to silny, postawny mężczyzna, który we
wszystkich uczniach wywoływał respekt, a nawet bojaźń. Mój tata miał niezłomny
charakter, więc nie wiem, jakich argumentów użył pedagog, aby zmiękczyć serce ,
skądinąd, mojego ukochanego Ojczulka. W
efekcie nie próbowałam już innowacji z fryzurą,
a w nagrodę pojechałam na obóz. Kierownik szkoły okazał się nawet miłym
człowiekiem. Jak to czasem pozory mylą!
A co pamiętam z obozu?
1. W Szczecinie zaskoczyły mnie mokre jezdnie. Myślałam, że
to poranny deszcz, chociaż jadąc pociągiem nie widziałam opadów za oknem. Cóż
za zdziwienie , to polewaczka ! W moim miasteczku, jeśli była jakaś gospodarka
komunalna, to na pewno nie było takiego pojazdu!
2. Noclegi w Szczecinie w hotelu z piętrowymi łóżkami. Pode
mną spała bardzo głośno chrapiąca Danusia. Znalazłyśmy na nią sposób. Z chleba
toczyłyśmy małe kuleczki i
zaczopowałyśmy jej dziurki w nosie.
Efektu nie będę już wspominać.
3.W Łebie w hotelu ukradli mi jakąś część garderoby, ale
służba hotelowa wyparła się.
4. W Gdyni w barze podano nam zupę szczawiową z jajkiem. Ja
miałam o jeden dodatek więcej – dorodnego robaka. Od tej pory czuję pewną
rezerwę do tej zupy.
5. W Kamiennym Potoku usiadłam z koleżanką w otwartym oknie
na parapecie w hotelu i zaczęłyśmy rzewnie śpiewać na 2 głosy „Wołga, Wołga,
ruska rzeka” oraz „Suliko” . Jakie wielkie zaskoczenie nas spotkało, kiedy na
dziedziniec wyskoczył mężczyzna i głośno zaprotestował. Nie chciał słuchać
naszych pieśni. A takie to piękne melodie, a w dodatku z wtórującym 2 głosem
rozdzierają z tęsknoty serca. Niestety , dopiero po kilku latach dowiedziałam się, że to ulubione pieśni
Stalina, a szczególnie „Suliko”.
Była to lekcja patriotyzmu.