Translate

piątek, 18 marca 2016

BYŁ SOBIE DZIAD I BABA




Był sobie dziad i baba,
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca, słaba,
On skurczony we dwoje
 (.......)

I modlili się szczerze,

Aby Bożym rozkazem,
Kiedy śmierć ich zabierze.
Brała oboje razem. —
„Razem! to być nie może,
Ktoś choć chwilą wprzód skona“ —
„Byle nie ty nieboże“.
„Byle tylko nie ona“.
„Wprzód umrę, woła baba,
Jestem starsza od ciebie,
Co chwila bardziej słaba,
Zapłaczesz na pogrzebie“.
„Ja wprzódy, moja miła,
Ja kaszlę bez ustanku
I zimna mnie mogiła
Przykryje lada ranku“.
„Mnie wprzódy“. „Mnie, kochanie“.
„Mnie mówię“. „Dość już tego,
Dla ciebie płacz zostanie„“.
„A tobie nie? dlaczego?“




    To wyraz pięknej miłości, kiedy jeden z małżonków odchodzi, z tęsknoty, z tego świata zaraz po stracie swej drugiej połówki pomarańczy. Rozumiem to.

   Ja (to ta "baba" z bajki Kraszewskiego), nie wymagam od tej drugiej osoby z tejże bajki  (nie chcę wymieniać słowa w stosunku do mojego lubego "dziad"), aby zaraz po moim odejściu, podążał za mną. Niech sobie jeszcze poużywa, ale mając na uwadze, że będzie, jak to w blogosferze, przeze mnie obserwowany.

   O dziwo, nie takiej, mimo wszystko, spodziewałam się reakcji od niego.

   -  A kto by za Ciebie pisał posty?
  - No, dobrze. Będziesz mógł napisać w moim imieniu ostatni pożegnalny post. 
Ale muszę Cię podszkolić . To już nie powinn być "Zapiski wczesnej emerytki",  ale "Zapiski świętej  emerytki". Bądźmy prawdziwi do końca! 
Jeżeli będziesz publikował na Fb (mąż nie używa Fb :-), a  chciałbyś, aby do mnie zapiski trafiły, to pamiętaj - jest kilka możliwości:

- Tylko ja
- Znajomi
- Wszyscy święci
- Wszyscy diabli

  Ciekawe, na co klikniesz? Gdzie chcesz mnie szukać? Zastanów się dobrze i tylko się nie pomyl!





KLUCZ WIOLINOWY



  Wracam pamięcią do szkolnych lat.


<><><><><><>

   Jutro już zakończenie roku szkolnego. Jeszcze dzisiaj odbieram skierowanie z Inspektoratu Oświaty na praktyki kolonijne. Udajemy się tam razem z przyjaciółką. Zaprzyjaźniłyśmy się bardziej właśnie w tym roku szkolnym, czyli III klasie Liceum Pedagogicznego.

   Po powrocie do domu, czeka mnie niespodzianka. Mam zaraz zgłosić się do szkoły. Żadnych bliższych informacji telefonicznie nikt rodzicom nie przekazał. 

    Z duszą na ramieniu pędzę do szkoły, ale nie z obawy, że jutro świadectwa nie dostanę, nie, tego jestem pewna na 100 %. "Cenzurek" też nie będę wypisywać, choć zdarzało mi się to niejednokrotnie w poprzednich latach, ze względu na charakter pisma. 
    Dość mi krwi psuje ten mój charakterek (mam na myśli pismo, a nie cechę osobowości), bo muszę prowadzić kronikę szkolną. A tu nie tylko wystarczy zgrabnie postawić jakiś kulfonik, ale jeszcze wyprodukować coś od siebie, aby przeszło przez cenzurę mojej polonistki.

     Tak sobie myślę, że nie o świadectwa tu chodzi, bo dzisiaj już za późno na tworzenie tak "gorących" dokumentów. Zostało kilkanaście godzin do uroczystej akademii, z racji zakończenia całorocznego ciemiężenia przyszłych belfrów. 

     W szkole czeka na mnie pani profesor, pracująca na zastępstwie od 3 miesięcy ( emerytowana z Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze"). Przyjeżdża z Warszawy na 3 dni, mieszka w pokoju gościnnym w internacie wśród rozbrykanej młodzieży, która nie szczędzi jej zabawnych (tylko dla młodzieży) sytuacji, np. wpuszczania myszy do jej pokoju.  A zwierzątek tych bardzo się boi.  Osobiście nie dziwię się, bo ja sama do tej pory nie zdążyłam pokochać ani białych szczurów noszonych przez młodzież na ramieniu, ani chomików. 

    Pani profesor nie była przygotowana na poziom, jaki reprezentują uczniowie w zakresie wychowania muzycznego. Jest, delikatnie mówiąc, poniżej normy. 

     Na takim tle nie trudno jest mi zostać orłem. Koleżanki wstępując w progi liceum zobaczyły "pierwszy raz na oczy" skrzypce (oprócz jednej), a ja już od III klasy szkoły podstawowej byłam członkiem kółka muzycznego, grając na mandolinie, wygrywając indywidualnie czasem jakieś konkursy. Nuty znałam jak alfabet, a ich czytanie głosem, czyli solfeż, to była pestka.

     Pani profesor wydawała polecenie zaśpiewania "a vista" nut głosem zapisanych na tablicy. Nikt nie wiedział, o co jej chodzi, a nawet ,  czy to ważne? I tak żadna z koleżanek nie umiała tego zaśpiewać.  W takiej sytuacji ja miałam ratować klasę. Nie z takiej opresji klasa wychodziła solidarnie. Szybko w myśli zanuciłam solfeż i okazało się, że to znana piosenka ludowa. Poszło mi bardzo płynnie. 
Profesor zachwycona, ale coś sobie zanotowała w zeszyciku.  

    Dzisiaj już wiem. To ja na koniec roku mam dać popis jej umiejętności pedagogicznych. Chwali się, że pamięta jedną z najsławniejszych piosenkarek, hoże dziewczę na początku, a teraz gwiazdę estrady polskiej wyszkoloną  w "Mazowszu".  Pyta mnie, czy gram na fortepianie. Niestety, tylko na skrzypcach, mandolinie i gitarze. Źle mi to wróży, bo na hożą też raczej nie wyglądam, bardziej na anemiczną dziewkę. Powietrze z Pani profesor trochę uszło, bo myślała, że może pokieruje mnie do Konserwatorium, a tam konieczna umiejętność gry na fortepianie. Aha, "pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę" śpiewu solowego. Świetlana przyszłość zamknięta na klucz wiolinowy. Żadna dla mnie zresztą nowina. Już raz coś mnie takiego dotknęło i to w przedbiegach. Dostałam z Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze" zaproszenie w VII klasie na eliminacje, jednak starszyzna rodzinna wybiła mi to skutecznie z głowy, mając poparcie mojej wychowawczyni. 

   Czyli nie bardzo  jestem rozczarowana. A taka kariera otworzyła się przede mną, ale niestety, tylko na 30 sekund. Winne klawisze. Czemu wybrałam struny?

    Jeszcze jedno podejście pani profesor, główna przyczyna dzisiejszego wezwania. Z notesika, w którym byłam zapisana wygrzebana była informacja, że to ja mam jutro zabłysnąć, a splendor cały spłynie na panią profesor. Niech te paskudne dziewuchy, podrzucające myszy do pokoju w internacie, wreszcie docenią warszawską wykładowczynię śpiewu solowego.

     Zaczęło się. Dostałam "przydział" do wykonania. 

     O zgrozo! Sopran i alt! Jednocześnie!


     "Piosenka litewska". Jedna z pieśni  op.74 Fr.Chopina 
Akompaniować mi będzie, oczywiście, profesorka. Słowa nie trudne, ale czy sala zdzierży wysłuchać te moje sopranowe wycie z "chopinowskim" podkładem?

A do tego te słowa:

Bardzo raniuchno wschodziło słoneczko,
Mama przy szklannym okienku siedziała,
"Skąd że to", pyta, "powracasz córeczko?
Gdzieś twój wianeczek na głowie zmaczała?"
"Kto tak raniuchno, raniuchno
 Musi, musi wodę nosić,
Nie dziw, że może swój wianeczek zrosić."
"Ej, zmyślasz, dziecię! Ej, zmyślasz, dziecię!
Tyś zapewne, tyś zapewne w pole,
Z twoim młodzianem gawędzić pobiegła."
"Prawda, prawda, Matusiu, prawdę wyznać wolę,
Mojegom w polu młodziana spostrzegła,
Kilka chwil tylko zeszło na rozmowie,
Tym czasem wianek zrosił się na głowie."

      Właściwie to aria dla dwóch osób. Córka "piszczy" sopranem, a matka prowadzi zaśpiew altem. Miałam być jedną i drugą w jednej osobie. Co za pomysł?

      Ośmieszę się, mam to jak w banku. Odmówić nie wypada, żal mi profesorki. Ostatecznie nic mi nie zrobią, jeśli nie przyjmę tej oferty z piekła rodem. Świadectwo, jak przypuszczam, niezłe, już czeka  sobie w sekretariacie.

     Przećwiczyłyśmy aryjkę, dałam radę. Trudno, raz kozie śmierć. Po występie 2 miesiące wakacji, zapomną, jakby co.

<><><><><>

    Pierwszy wystąpił kolega, nawet nieźle mu poszło, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Sopran i alt nie zawodził mnie, byłam przecież od dziecięcych lat "nadworną solistką" na rodzinnych przyjęciach (tak zwaną przez rodziców - "artystką ze spalonego teatru"). 

    Wykonanie tej piosenki (arii) bez dłuższego próbowania było rzeczą karkołomną. No i skręciłam kark, ale nie sobie, a pani profesor. W pewnym momencie nie wytrzymałam i wzięłam oddech nie w tym miejscu, co trzeba. Ale dotrwałam do końca, jakby nigdy nic się nie stało.

     Nikt ze śmiertelników na tej sali tego nie zauważył, bo i nie miał pojęcia w którym miejscu należy go wziąć. A zresztą kogo to właściwie obchodziło? Siedzieli, jak zahipnotyzowani, bo jeszcze czegoś takiego, jak aria na zakończenie roku szkolnego, to w historii szkoły nie było. A przecież nie miałam czasu nikogo uprzedzić.

   Ale taki afront zafundować uznanej wykładowczyni śpiewu solowego? 

   Pani profesor po zakończeniu akompaniamentu nie czekała na róże, ale zerwała się od fortepianu i czmychnęła do Warszawy, nie zawadzając nawet o pokój nauczycielski. Tak, jakby goniło ją 121 myszy.

  I o co te fochy, pytam, o co?
   Przecież w jeden dzień cudów nie można było dokonać! A gdzie emisja głosu?

   No, dobrze, przykro mi, że zawiodłam, ale przecież ja też się boję myszy, ale nie pogoniłam za profesorką.

   Po występie  otrzymałam książkę w nagrodę za dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie. To mi osłodziło gorycz porażki i pozwoliło zmazać artystyczną plamę na honorze.