Translate

środa, 2 marca 2016

TUŁACZKA

     
Budynek SGPiS (SGH)


   Pisałam już wcześniej, że studiowałam na SGPiS (obecna SGH) w Warszawie w systemie zaocznym. Współczuję teraz wszystkim dojeżdżającym co 2 tygodnie do miejsc oddalonych od domu na soboty i niedziele.

   Mnie przypadło pobierać nauki w latach 1969/1974. Zajęcia zaczynały się w soboty od godz. 14-ej, w niedziele kończyliśmy po południu. W początkach studiów, nim zorientowałam się, że mogę korzystać z noclegu w akademikach w tzw. pokojach gościnnych na podstawie skierowania z działu socjalnego uczelni (taki przywilej dla studentów dojeżdżających) tułałam się  niemiłosiernie po stolicy.

   Pierwsze kroki, zamiast kierować do sklepów, takich, jak: Wars, Sawa, CDT lub na  Chmielną, czy Bazar Różyckiego, musiałam wystawać w kolejce Biura Kwater Prywatnych. Tam odbywała się walka, aby dostać adres ze skierowaniem jak najbliżej Alei Niepodległości. Zajęcia w soboty kończyły się późnym wieczorem, więc po 2,5 godzinnej podróży z domu i stresującymi wykładami i ćwiczeniami nie było już siły jechać na nocleg na drugą stronę Warszawy. Dobrze, jak adres był mniej więcej znany. Nie zawsze jednak tak bywało. Cofnę się teraz pamięcią do jednego z wielu pobytów w stolicy, jakie przeżył zaoczny żak z prowincji.

<><><><><><><><>

   Sobota, godz. 13.30  a ja wciąż pod drzwiami Biura Kwater Prywatnych. Oj postoję sobie dzisiaj, postoję. Znów spóźnię się na zajęcia. Przecież w żadnym wypadku nie dojadę na 14-tą. Żeby jeszcze ta kwatera była gdzieś blisko, na Mokotowie, bo jak mam jechać na Pragę, to chyba ułożę się pod mostem.



 Trochę powspominam, nim dojdzie moja kolejka.

<><><><><>




   Gdzie ja już nie nocowałam? Nawet na Wale Miedzeszyńskim, dobrze, że  nie na skarpie,  ale za to na jakichś materacach w  ośrodku wodnym, ile mieszkań warszawiaków nawiedziłam. Zazdrościłam moim koleżankom i kolegom z Warszawy, że po skończonych zajęciach, najpóźniej za godzinę, byli już we własnych domach. 


   Te wszystkie światła w blokach były dla mnie największym skarbem nie do osiągnięcia, zaczynałam to wszystko wprost nienawidzić. Do tego doprowadza człowieka bezsilność.

    Chociaż  udało mi się nocować u znajomych staruszków pochodzących z mojego miasta (z polecenia przyjaciółki). Mieszkali na Sadybie. Dostawałam się do nich wieczorem po 21 (z przesiadką na Koszykowej) z ogromnym bólem migrenowym. Musiałam jednak spróbować konfitur własnej roboty przemiłej staruszki oraz wysłuchać wspomnień z młodości.


 Poznałam historię kamienicy na ul. Floriańskiej i powiązany z nią wątek napoleoński.


 Do łóżka w gościnnym pokoju ledwo się dowlokłam. 

   Następnego dnia zaskoczyła mnie zimna i deszczowa pogoda. Pani nie chciała mnie wypuścić z mieszkania, dopóki nie ubrałam się w troszkę zatęchłe, wyciągnięte przez nią stare  ubrania (retro) z kufra, pachnące naftaliną.


     Głowę omotałam, aby nie urazić staruszki,  chustką tego samego pochodzenia. Nie sądzę, że tak elegancka staruszka założyłaby  jeszcze kiedykolwiek takie ubrania. Zostałam pożegnana z uwagą, żebym ten strój odesłała pocztą. 

   Nie udało mi się po wyjściu z domu rozebrać, bo autobus zatrzymywał się kilka metrów od domu i pani mnie wylewnie żegnała.  Nie muszę opisywać, jak na mnie spoglądały, odświętnie ubrane  w ten niedzielny poranek, pasażerki  w autobusie. Wyglądałam w tej chustce na głowie, jak kabaretowa Pigwa.


     Mojemu samopoczuciu  nie pomogło wewnętrzne przekonanie, że przecież mnie nikt nie zna.

    Na uczelnię wparowałam ze spuszczoną głową wprost do toalety, ale w dalszym ciągu problem pozostawał. Trzeba było upraszać szatniarkę, aby mi te wypożyczone ubranka przetrzymała, ponieważ nie miałam żadnej torby. Nie chcę w tym miejscu mijać się z prawdą, ale nie pamiętam, jak to wszystko dowiozłam do domu, ale z zobowiązania się wywiązałam i strój z podziękowaniem odesłałam właścicielce. Staruszka miała dobre chęci i serce, więc mile ją wspominam.

   Koniec wspomnień. Mam już swoje skierowanie na kwaterę, podobno blisko uczelni. Karteczkę z adresem chowam do kieszeni i dalej na spóźnione wykłady.

<><><><><><><>

   Sobota. Godz 20-ta. Koniec zajęć. Wyciągam kartkę z adresem noclegu - Juliana Bruna. Nic mi nie mówi, miało być blisko. Nie mam mapy, ale koniec języka za przewodnika. Obeszłam Mokotów wkoło. Albo trafiam na "słoiki" albo faktycznie to gdzieś dalej. Nikt nie słyszał o takiej ulicy. Ktoś mnie skierował na Okęcie. Jadę tam, mimo, że już tak późno. Błędny kierunek. 

  Wracam do punktu wyjścia, pod uczelnię. Z tramwaju wychodzi kobieta  z siatkami pełnymi zakupów. Aha, miejscowa, "autochtonka", jestem w domu. Pytam o tego Bruna i o dziwo, wskazuje mi na drugą stronę ulicy. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać ze złości. To tyle czasu  musiałam zmarnować, a to naprzeciw mojej uczelni, naprawdę blisko! Kręta uliczka, a nie ulica. Zaledwie kilka bloczków. Dlatego nikt jej nie znał.



    W mieszkaniu czeka już na mnie z gorącą herbatą starsza pani o malowanych kruczych, przesuszonych włosach, które trochę stercna głowie. Przypomina mi  Babę Jagę.


     Zjadam z trudem kanapki,  które nie chcą mi przechodzić przez gardło, tak jestem znużona przygodami tego dnia.  Pani zobowiązuje się do przygotowania mi porannej herbaty. Po wieczornej toalecie zakręcam sobie jeszcze wałki na głowie i z trudem zasypiam.

 <><><><><><>

    Nad ranem śni mi się gospodyni właśnie w roli Baby Jagi, która próbuje mnie dusić. 
 
   Często podczas złych snów siłą woli budzę się, żeby nie doczekać złego zakończenia. 

  Tym razem też jest podobnie, ale nie otwieram oczu, bo czuję nadal ucisk na szyi. Strach mnie paraliżuje, próbuję nie oddychać, czy to naprawdę kobieta o niecnych zamiarach?

 Słyszę  pukanie do drzwi i głos :




- Dzień dobry,  herbatka już czeka.

  To nie ona, myślę i otwieram oczy. Jestem w domu. To ucisk wałków na głowie i dotyk kołdry do krtani wytworzył mi taki sen i tak mnie wystraszył. Tylko gospodyni nadal wyglądała podobnie,  jak w moim makabrycznym  śnie.  

<><><><><<><><> 

   W poniedziałek opowiadam o tym zdarzeniu koledze w pracy, który też studiuje zaocznie, ale na Politechnice Warszawskiej i co się dowiaduję? Wcale nie jest zdziwiony tym adresem Juliana Bruno, bo w jednym z tych bloków mieszka jego siostra z rodziną. 
Ale przypadek! To już wiem, dlaczego nigdy nie wspominał o kwaterach prywatnych. Syty nigdy nie zrozumie głodnego.

    
 Ten różowy gmach to SGPiS (SGH), a w dole fotografii  biało-czerwone barierki - to ulica Juliana Bruno. Tylko metra jeszcze nie było.

Od tej pory w następnych "zjazdach" nocowałam do końca studiów w akademiku.