Jak myślicie, kogo wybrano w 1981r. z
całego autokaru do kontroli celnej na granicy czechosłowacko-polskiej?
Wspominam tylko to przejście graniczne, bo w
1981 roku na zachodzie nikt nie kontrolował nas, istniało EWG ( Europejska
Wspólnota Gospodarcza), ale nie w całej Europie. Nie było jeszcze
strefy Schengen, działała dopiero od 1985 roku.
Po zatrzymaniu nas na granicy poproszono o
przekazanie deklaracji, w których
oświadczaliśmy o ilościach zakupionych towarów wwożonych do kraju. Nadszedł
czas trwogi, kogo z nas wywołają. Każdy miał coś na sumieniu i gdyby celnicy
pozostawili kamery w naszym autokarze, na pewno wysadziliby nas w komplecie z
auta, tylko na podstawie obserwacji spłoszonych pasażerów.
Miałam i ja ofertę na przyjęcie do mojego bagażu podręcznego sandałków z
prawdziwej skórki. Młoda dziewczyna z zamożnego domu kupiła je sobie w niedzielę
w Luksemburgu, podczas, kiedy ja w tym czasie w innym sklepie pilnie
obserwowana przez ekspedientkę, kręciłam się między półkami z proszkiem do
prania. Tak, o taki asortyment produktu, w niedzielę, chodziło mi najbardziej.
W Polsce funkcjonowały kartki, m.in. na papier toaletowy i proszek do prania. Mimo, że kartki miałam nie wykorzystane, to i tak nie mogłam przed wyjazdem uświadczyć ani grama proszku. Wciąż brakowało, nim doszła do mnie kolejka.
W Polsce funkcjonowały kartki, m.in. na papier toaletowy i proszek do prania. Mimo, że kartki miałam nie wykorzystane, to i tak nie mogłam przed wyjazdem uświadczyć ani grama proszku. Wciąż brakowało, nim doszła do mnie kolejka.
Nic więc dziwnego, że widząc w sklepie w
Luksemburgu na półkach 3 kilogramowe OMO
w okrągłych pudłach oraz w 1
kilogramowej torbie, nie mogłam się zdecydować, który wybrać. Krążyłam między
jedną półką a drugą, stąd zaniepokojenie ekspedientki sklepu. Przeliczyłam
sobie szybko i wybrałam 3 kilogramowe pudło. Z zadowoleniem wparowałam do
autokaru z proszkiem, a Warszawianka z sandałkami ze skóry.
Nie przyjęłam proponowanych przez dziewczynę sandałków do uznania jako moje na czas przekroczenia granicy ( aż taka naiwna to nie jestem), miałam swoje za uszami.
Wiozłam przecież zakupione w Walencji białe malutkie sandałki dla córeczki (o
cenie równej dużym damskim ekskluzywnym kozakom). Na nogach miałam już
zachodzone specjalnie, aby wyglądały, że to moje z Polski (zakupione we
Włoszech w Mediolanie za całe 11 tys lirów) buty. Były to wysokie klapki, naturalne leciutkie korki z wierzchem
z granatowej skórki. Paradowałam w nich wszędzie, nawet na mokrym campingu przy Autodromo Nazionale w Monza pod
Mediolanem - aby je podniszczyć.
Nie wiedziałam, że to ja akurat mam
najwięcej na sumieniu, kiedy po czasie oczekiwania na wyrok, weszła do autokaru
celniczka i wywołała tylko mnie.
Nie o buty jej chodziło ku mojemu
zdziwieniu.
Zapytała:
- Ile Pani przewozi włóczki?
Odpowiedziałam, że uczciwie określiłam
ilość w deklaracji. Pani jednak drążyła dalej, bo ilość, jaką podałam nie
sprecyzowana była w odpowiednich jednostkach. Należało podać wagę, a ja podałam
„sztuki” motków. Myślała, że przewożę… 36 kg włóczki!
Zakupione motki (18 sztuk - w kolorze , jak na obrazku z kotkami oraz 18 w ciemniejszym odcieniu) miały po 2,5 dkg każdy. Kupiłam je w Walencji na 2 sweterki. W Polsce nie uświadczyłoby się wtedy nawet 1 miligrama, a jeszcze w takich bajecznych kolorach! Zapomniałam o tej włóczce, że mogła być obiektem zainteresowania celników. I tak dobrze, że sprawa została wcześniej wyjaśniona. Lepsze to, niż rozbebeszenie moich walizek.
Ja, to mam szczęście!