W Luksemburgu spędzamy na campingu deszczową noc z soboty na niedzielę, ale już pod dachem. Czekamy godzinę na zwolnienie dużej sali, w której jeszcze hucznie bawią się uczestnicy jakiegoś caravaningu.
Zauważyliśmy, że nie będziemy osamotnieni, bo część placu zajmowały wypasione ( jak na 1981 rok), w rozmiarach zbliżone do naszego autokarowego Merca, wozy campingowe.
Turyści wstawali od długiego zastawionego stołu i śpiewając swoje przyśpiewki, tańczyli na środku pomieszczenia. Zmęczeni podróżą z Reims we Francji do Luksemburga marzyliśmy o odpoczynku. Trzeba jeszcze rozłożyć śpiwory, przyrządzić posiłek, a oni śpiewają, tańczą i tańczą! Domyślają się, że nasza cierpliwość dobiega końca i żeby załagodzić sytuację, zapraszają nas do zabawy. My, żeby ich szybciej znużyć, śpiewamy:
"Na zielonej łące pasły się zające.
A to była pierwsza zwrotka,
teraz będzie druga zwrotka."
Długo te nasze zające się pasły, oj, długo...
Podskakiwali jeszcze do kilkunastej zwrotki, próbowali śpiewać, ale nasz język nawet przy kilkunastu szybkich powtarzaniach nie był dla nich do pokonania. Plątały im się języki, a my śpiewaliśmy coraz szbciej, coraz szybciej, coraz szybciej.
Wreszcie padli i sala nasza!
Opisywałam już w odcinku "Wiedeń. Półtora nieszczęścia" perypetie z moim nowiutkim materacem. Myślałam (myląc się całkowicie) przez cały czas podróży, że on dziurawy leży spokojnie na tylnym siedzeniu autokaru. Jakie zdziwienie mnie ogarnęło, kiedy zobaczyłam, że jedna z uczestniczek naszej wycieczki spokojnie napełnia przy pomocy pompki mój materac. Wszystkie 3 części prawidłowo wypełnione powietrzem, a ona najzwyczajniej w świecie układa się na moim osobistym materacyku do snu!
Stwierdziła, że używa go od następnego dnia po noclegu w Wiedniu, bo jej jest taki.... zużyty.