Translate

wtorek, 23 lutego 2016

NA WYPAD W GÓRY --- OPIEKA Z "GÓRY"

     Wrzesień, 2008.

    
Jedziemy na tydzień do Zakopanego. Zabieramy ze sobą niezmotoryzowanych przyjaciół. Każdy z tej czwórki ma inny cel. Mąż nie musi go nawet głośno wyrażać. Znamy się jak łyse konie. Chce wejść na Giewont, a może  na Kasprowy Wierch.

   Nie pertraktuje ze mną, bo już przed wyjazdem ustaliliśmy (no, może to ja ustaliłam), że wspinaczkę górską  ma już za sobą. Tylko pod takim warunkiem wyjechaliśmy. Tak na prawdę to jest mi go bardzo żal, bo co to za wypoczynek bez wypadu w góry. 


    Przecież moje wstępne założenia wynikają tylko z dbałości o zdrowie męża. Skoro nie powinien bez kontroli ruchu schylać się nawet po upadłą batystową chusteczkę damy, aby nie pozostać w tej pozycji do końca życia (zalecenie chirurga po przeprowadzonej operacji kręgosłupa). Żadne skręty tułowiem w bok. Ruchy wznoszące tułów na zgiętych kolanach. Co prawda mąż dużo ćwiczy, jeżdżąc większe dystanse na rowerze i nie unika prac przydomowych. Mięśnie stworzyły dość stabilny gorset, ale mój lęk pozostał niezmienny. No bo jak zastosować te zalecenia  przy wspinaczce górskiej. Zwykłe osunięcie stopy już może narobić nieodwracalnego kłopotu. 

      Obiecał mi jednak, że będzie dużo spacerował po dolinach. Jest to dla mnie bardzo podejrzane, że zgodził się na ten warunek, aczkolwiek mam już doświadczenie z dotrzymywania słowa w tym zakresie. I to z obydwu stron. W końcu ja wymiękam.


<><><><><><>

    W poprzednim roku w pogodnym wrześniu też najpierw były zapewnienia, że podziwiamy Sudety z Karpacza, dawnych Bierutowic, a skończyło się na tym, że jednego dnia mąż był 2 razy na Śnieżce, za każdym razem wybierając inną trasę. 

Przez tydzień zaliczył szczyt 5 razy.



     Ja w tym czasie "zwiedzałam" zamki w Kowarach.





 Znalazłam tam też Śnieżkę na miarę swoich możliwości.



Nawiedziłam  Świątynię WANG w Karpaczu.


              W przerwach opalałam się na tarasie pensjonatu (temperatura ponad 23 stopnie) w oparach ciągnikowego smogu, wytwarzanego przez maszyny budowlane.



    

W sąsiedztwie budowano  pensjonat. To mój mąż jest inżynierem budowlanym. Architekturę ma w małym palcu, ale po tygodniowej obserwacji z tarasu przeze mnie budowy, jestem specjalistą w dziedzinie układania ogrzewania pod wjazdem do garażu. No może niezupełnie wszystkie etapy zarejestrowałam.  


    
Robiłam sobie przerwy w opalaniu, gdy dym był nie do zniesienia, albo kiedy robotnicy majstrowali przy gazie i zastanawiali się głośno (a język był siarczysty i kierowany pod kątem obserwującej i "nadzorującej" turystki), który to kabel przeciąć. Dzwonili do gazowni i gdzie tylko się dało po informację. W końcu "zaryzykowali", ale mnie już na tarasie nie było. Testamentu też nie było kiedy spisać. Nie wątpię, że mieli ze mnie uciechę. 

    A rozmowy ich mogłyby posłużyć mi za niejeden satyryczny post. Niestety, jeszcze wtedy nie tliła nawet mi się w głowie myśl, że zostanę kiedyś blogerką. Pamięć już nie ta i historyjki wypadły, albo nie nadają się do przelania na papier ze względu na dosadność wymowy. 


<><><><><><><><>

Koniec ze wspomnieniami z Sudetów.

Przecież przyjechaliśmy do Zakopanego.

  
Ja potrafię podziwiać góry z Kasprowego, Kościeliska, Gubałówki, z okna pensjonatu, a najlepiej z.....Krupówek. Teraz jakby mniej interesują mnie Krupówki, bo i dochody z emerytury na to nie pozwalają.

   Pech chce, że ten tygodniowy wypad do Zakopanego rozpoczął się w czwartek.


    Mąż już ma dość łażenia po Dolinie Kościeliskiej i niewielkich wzniesieniach. Towarzyszy mu przyjaciel, który też w wysokie góry nie wejdzie.

    Dziś (w niedzielę) mąż jest już zaprawiony, z odpowiednią adaptacją w warunkach górskich. Słyszymy podczas ogłoszeń w Kościele Matki Bożej Fatimskiej (ku mojemu ubolewaniu), że szykuje się wypad (pielgrzymka) na Giewont organizowany przez ten kościół. No i chyba wymodlił sobie mąż moje zmiękczenie serca. Ale nie daję za wygraną, tez stawiam warunek - "bez szarżowania i niech prowadzą Cię  ANIOŁOWIE!"

Ja w tym czasie z przyjaciółką szukam grobu osoby, która jest jednym z moich autorytetów - Stefanii Fulli Horak  (kombatant-Sybirak, patrz post "Warto wierzyć.."). Przeszukujemy wszystkie cmentarze Zakopanego i wreszcie znajdujemy.


 "Podróżujemy" z przyjaciółką na Gubałówkę, podziwiamy piękną panoramę z balkonu naszego pensjonatu na Kościelisku lub z tarasu, gdzie stoi wyjątkowej urody kominek do grilla.



 

Słucham również barwnych opowieści motocyklistów (właścicieli pensjonatu), którzy przygotowują się na coroczny rajd.

         Nie da się nie słyszeć strzępów rozmów z wyciągu krzesełkowego,  od przejeżdżających  nad głowami w granicach pensjonatu turystów machających nogami. Już teraz kulturalnie przejeżdżających. 


    Wg opowieści właścicielki, zdarzały się zimową porą wycieczki niesfornych dzieciaków plujących z przejeżdżających ponad jej pensjonatem krzesełek na głowy ich małych synków. Nie wiedzieli, że właścicielka była czynną utytułowaną narciarką i nim dojechali na dół, ona już tam na nich czekała z odpowiednią reprymendą i pouczeniem dla opiekuna wycieczki. 

   Wreszcie wraca mój szczęśliwy zdobywca Giewontu.

   
 - No i wymodliłaś! Miałem tam Twoje  Anioły. Szły że mną dwie siostry, nie wiem, czy czasem nie bliźniaczki. Jedna przede mną - lekarz medycyny, a druga za mną - magister farmacji. Co mogło mi się stać? Taka opieka?! Mam zdjęcia! I pokazuje mi dowód. 

   Po powrocie wysyła im, zgodnie z wcześniejszą umową, zdjęcia do Łodzi, gdzie mieszkają, z podziękowaniem za opiekę.