Translate

czwartek, 31 marca 2016

ZAUFAJ KOMUŚ



     Czy warto planować przyszłość?
Wczorajszego dnia  – już nie ma.
Jutro? Nigdy nie wiadomo, czy nastąpi.
Dzisiaj jest teraz.
Żyj tak, jakby to był Twój ostatni dzień.
    Nie marnuj czasu na trwonienie tego, co zyskałeś do tej pory, bo stracisz tylko cenne minuty z daru, jakim jest chwila.
   "Każdy dzień jest cudownym darem. Zobacz wszystko, co jest do zobaczenia i zrób wszystko, co jest do zrobienia. Nie rozpraszaj się, myśląc o problemach, które są przed tobą. 
Zostaw je w rękach Boga.

    Nie potrafisz żyć dniem dzisiejszym?
Duża część energii, którą powinniśmy poświęcić na życie w obfitości rozlewa się i wsiąka  w przyszłe troski i żale przeszłości".

    Nie przejmuj się dobytkiem, który jest w Twoim posiadaniu, ani nie martw się jego brakiem. 
To nic w porównaniu do wieczności, w której liczy się tylko…. Miłość.

    "Jeśli kochasz, to kochaj bezgranicznie i bezwarunkowo.
Czy musisz zapracować na czyjąś miłość?
Starasz się coraz bardziej, ale wciąż ci się wydaje, że jesteś niegodny czyjegoś uczucia?
Uważaj, aby twoje oddanie w stosunku do innej osoby, nie było kolejnym zadaniem do wykonania".

   A jeśli jednak weźmiesz na barki jakieś zadanie i wyruszysz w drogę, aby je zrealizować, miej świadomość, że droga powrotna nie zawsze będzie taka sama.

  Jeśli liczysz tylko na siebie w chwilach trudności, możesz się zawieść.

  Zaufaj Komuś, a dostaniesz zawsze jakąś deskę ratunku, nawet gdybyś znalazł się daleko od brzegu. Może to być ostatnia deska z mola, rozbitego falami. 

 
Ja zaufałam Bogu i nie zawiodłam się.



Nie jestem jednak zazdrosna i mogę się Nim z Tobą podzielić. 

A wiesz dlaczego?
Bo tylko Jezus kocha Cię bezwarunkowo i bezgranicznie, no i nie musisz na tę miłość zapracować. Jesteś godna(y) tej miłości. 

    Przyjmij wszystko, co dzisiejszy dzień przyniesie Ci, zarówno codzienne wydarzenia jak i Twój fizyczny stan. Zdaję sobie sprawę, że masz takie dni, w których nie kontrolujesz sytuacji, jak i wydarzeń. Wymagania bywają czasem ponad Twoje siły. Masz dwie drogi, albo możesz się poddać, albo oprzeć na Bogu.


Gdybyś popełnił błąd i wybrał pierwszą drogę, pamiętaj, Bóg nie odsunie się od Ciebie.


"Możesz zwrócić się do Mnie w każdej chwili, a Ja pomogę ci wyczołgać się z bagna rozczarowania. Cały czas będę obdarzał cię swoją siłą, dając ci wszystko, czego potrzebujesz danego dnia. Okazuj mi swoje zaufanie, polegając na Mojej Obecności, która dodaje sił". 


  (Cytaty z książki Sarah Young "Jezus mówi do Ciebie. W miłości Jezusa odnaleźć pokój i szczęście").

Ps 42,6; Kor 13,4; Jr 31,25

środa, 30 marca 2016

SEKWANA


  Podróż zaczyna się na ogół w kierunku przed siebie. Chociaż już nie tylko ja, ale i moi Drodzy Czytelnicy przekonali się, że niekoniecznie (patrz post: Kutno - Grodzisk Mazowiecki przez Skierniewice).

    Ależ, moi Drodzy, za moment udowodnię, że to nie wszystkie możliwości.

 <><><><><><>

   Grupa licealistów wybrała się na wycieczkę do Paryża Program przewidywał zwiedzanie miasta z perspektywy lądu oraz wody. Jakiej wody? Oczywiście Sekwany. 

Rejs po Sekwanie
    To nie często spotykany rodzaj turystyki, ponieważ duża część Paryża oglądana jest raczej z okien autokarów z przerwami pieszymi pod Wieżę Eiffla, do  Luwru, pod Łuk Triumfalny, Notre Dame, do Bazyliki Najświętszego Serca  i innych słynnych miejsc godnych uwagi. 

     Tutaj młodzież odwiedziła najsłynniejszą nekropolię świata -  cmentarz Pere-Lachaise, gdzie znajdują się groby wielu znanych postaci, w tym i Polaków (m.in. Fryderyka Chopina, Klementyny Hoffmanowej,  Eweliny Hańskiej).

Najbardziej tłumnie Polonia i polscy turyści odwiedzają grób Fryderyka Chopina. 

Grób Fryderyka Chopina
      Nasza młodzież miała inny cel. Nie chciała zakończyć  zwiedzania  cmentarza śladami polskimi, ale podsycona namowami jednej z moich córek, fanki rocka, odwiedziła jeszcze grób jej idola, Jima Morrisona.

       Oczywiście grób już przed ich przybyciem (zresztą niezmiennie od  śmierci rockmana), był oblężony  fanami artysty. Muzyka, gitary, wino i młodzież. 
Grób Jima Morrisona
      Główny cel wycieczki dopełniony. Przynajmniej dla mojej córki, która dla tego jednego momentu pojechała do Paryża. Co jej tam  Wieża Eiffla, czy jakiś Luwr. Grób Morrisona - to był ten punkt kulminacyjny. 

      Przeżywała to razem z koleżankami i kolegami tak intensywnie, rozprawiając nawet podczas rozpoczynającego się rejsu statkiem wycieczkowym po Sekwanie. Grupa weszła wprost z lądu przez odpowiednią kładkę do pomieszczenia. W tym rozgardiaszu zdążyli zauważyć, że wystrój pomieszczenia jest w kolorze tych przybytków, co to  panów kuszą  z damskimi rozrywkami, a w pewnym miejscu jakaś  kotara. Pewno dalej odsłonią im, aby panoramę Paryża ze statku podziwiać. Póki co, rozweselona grupka dzieliła się wrażeniami z dnia, nie odczuwając żadnego drgnienia odpływającego statku, wyglądając przez okna na bulwar. W tle rozbrzmiewała pieśń Aznavoura.


Trwało to przez jakiś moment, dopóki do pomieszczenia, z za kotary, nie wpadł rozzłoszczony przewodnik z pytaniem:



- O, jesteście, moi drodzy!
A państwo to tak długo jeszcze przez okna poczekalni na przystani, zamiast statku, będą zwiedzać Paryż? 

   Spojrzeli zdumieni po sobie.
   - Jak to, my jeszcze nie jesteśmy na statku? Co  się dzieje? 
Część grupy, zaaferowana swoimi przeżyciami z dnia,  nie przeszła przez poczekalnię dalej na pokład statku, za kotarę, myśląc, że już jest na nim. Reszta z przewodnikiem  odpłynęła, ale nie na długo, dopóki nie zorientowała się, że część została w poczekalni na przystani.
    
Kapitan nie miał wyjścia, zawrócił po polskie gapy, przecież miał kurs opłacony od osoby i łaski nie robił.

   Do końca wycieczki przewodnik używał sobie na grupie, przedstawiając plan zwiedzania, dodając:
- No, chyba, że ktoś woli zwiedzać Paryż z okna poczekalni na przystani. 

   c.b.d.o. 
 To matematyczny skrót, który był nagminnie używany przez mojego matematyka w liceum. Na zakończenia dowodu twierdzenia wypowiadał formułkę" co było do okazania". W jego "zabużańskim języku"  to brzmiało "Ce - be - de - ło"

    A ja -  "okazałam" - udowodniłam, że podróżować można również nie ruszając się z miejsca. Co niektórzy mogą pomyśleć: "jaka matka, taka córka" albo "niedaleko jabłko pada....".  tak, tak  trasa Kutno....

     Może i prawda, ale nie cała. Przytoczę  myśl ks. Tischnera z "Historii filozofii po góralsku":"świnto prawda, tys prawda i gówno prawda".

 Przecież córka sama tam nie została.
 Darujcie, wyrosła na wspaniałą, energiczną kobietę, która, jako studentka wraz z dwiema koleżankami, zjeździła z plecakiem na ramieniu Amerykę Północną od Wschodniego Wybrzeża po Zachodnie. Jak to ona powiedziała, musiała dotknąć nogą, co tylko się dało. A więc zwiedziła  Statuę Wolności i teren Więzienia na Alcatraz , weszła do istniejących jeszcze wtedy World Trade Center, zwiedziła Biały Dom, wzięła  udział w nagraniach w Studium Filmowym Sitcom-u w Hollywood. Podziwiała Niagarę, przejechała Am-trakiem Kanion Kolorado i zwiedziła wiele innych godnych zwiedzania miejsc. I to bez przewodnika.

    Wiem, że usłyszałabym, gdybym mogła, że teraz istnieje internet, wcześniej i obecnie filmy i książki, mapy. Można podróżować, nie ruszając się z miejsca. 

   Nie czepiajcie się, Kochani, szczegółów, bo się rozzłoszczę jak ten przewodnik, a tego gif  obrazka już nie chcecie widzieć, prawda? 
To proszę posłuchać wiązanki piosenek francuskich, w tym i o Sekwanie od 2.07min.

      

poniedziałek, 21 marca 2016

MŁODOŚĆ GÓRNA I DURNA, A ŁZY CZYSTE, RZĘSISTE

   Nauczycielką na całe życie nie zostałam, ale z dobrodziejstw edukacyjnych skorzystałam na tyle, ile mi państwo z łaski swojej przydzieliło. A zatem nie z własnej woli, ale z programów nauczania, zaliczałam praktyki pedagogiczne w szkołach podstawowych, na koloniach i na obozach sportowych. I to nie tylko w liceum pedagogicznym ale i Studium Nauczycielskim. 

  Nie dziwi mnie fakt oburzenia inspektora szkolnego z Wydziału Oświaty. Co za brak wdzięczności dla państwa!  Już po pierwszym roku pracy pedagogicznej postanowiłam opuścić szanowne gremium pedagogiczne, a powinnam przez długie lata  przekazywać zdobytą wiedzę. 




   Ale co użyłam, to użyłam, na tych zorganizowanych  bez mojej zgody wakacjach. 

   Opisałam już w poście "Kolonie"  TUTAJ moje perypetie, ale przyznam, i świetną zabawę. Jedna z czytelniczek mojego bloga dopytywała mnie, jakie konsekwencje wynikły w związku z opuszczeniem kolonii. Upiekło się, kierownik kolonii to równy gość, nie tylko, jako ojciec Magdy. Opinię dostałyśmy dobrą (tylko dobrą, to za mało dla wzorowej uczennicy, ale przecież na nawet na taką nie zasłużyłyśmy).

    W zakresie programu nauczania był również wakacyjny obóz sportowy. 
    Nie rozrabiałyśmy tam za wiele, bo karą za niesubordynację był nocny marsz (wyrwane z łóżek w nocy, jak żołnierze z poligonu, musiałyśmy pokonać nakazaną odległość, w odpowiednim czasie, bez względu na pogodę). To skutecznie zniechęcało nas do powtórnych rozrób. 

   Czy zdobyłam jakieś umiejętności sportowe, których mi wcześniej Bozia poskąpiła?
   Chyba nie, przecież nie mogłam popaść w samozadowolenie. I tak nie korzystałam w pełni z tego, co wyssałam z mlekiem matki, a talentów nie wolno marnować. 

   Powiedziałabym nawet, że trochę dostałam po nosie, abym pokory nabrała. Tak to widzę dopiero teraz, po latach. Widzę, kiedy już niedowidzę. Ale lepiej późno niż wcale.

   Z tym wzrokiem i to nie swoim, nawet tam narozrabiałam. Czy jestem pechowa? Nie wierzę w żadne pechy, ale czytelnicy zabobonni mogą takie wnioski wysnuć na podstawie  opisywanych przeze mnie, prawdziwych zresztą, historyjek z moim udziałem. 

    Nie ma się czym chwalić. Na jednym z zaliczeń rzutów piłką (małą laną, ale twardą i ciężkawą) zamiast dorzucić do wyznaczonej mety na końcu boiska, ucelowałam stojącą koleżankę zwróconą do mnie tyłem. Zadaniem jej było odrzucenie piłki, gdyby nie doleciała do mety. Piłka z siłą przeznaczoną do rzutu 2x większą, skróciła bieg i uderzyła koleżankę w tył głowy w okolice płatów wzrokowych. Dziewczyna upadła i zaczął się horror.

     Straciła wzrok na okres około 1 godziny. Leżała na łóżku zawodząc, że nie może wrócić do domu, bo przecież brat już jest kaleką od urodzenia (choroba Heinego -Medina), a tu jeszcze ona,  oślepiona? Nie płakała nad sobą, ale nad rodzicami.

     A co ja? 
Niewiele pamiętam, bo sama byłam w szoku. Klęczałam nad jej łóżkiem i płakałam, a obok mnie cała klasa wraz z nauczycielką wychowania fizycznego. Teraz się zastanawiam, dlaczego mnie wtedy nie zlinczowali.

   Po upływie mniej więcej godziny płaty wzrokowe "odpoczęły" i Hani wrócił wzrok, ale mnie uraz do wszystkich zajęć sportowych na tym obozie pozostał.

  I tak koleżanki nauczyły się pływać do tego stopnia, że zdobyły karty pływackie. Mnie zaraz po tym niefortunnym zajściu z rzutem piłeczką (palantową), myślę, że pod wpływem wciąż utrzymującego się stresu, złapał skurcz w łydkę i nie opuszczał ból mięśni do końca obozu. Zdążyłam jeszcze zaliczyć skok do wody, pływanie "strzałką" i na grzbiecie (czy na plecach, jak kto woli nazwać ten styl.

<><><><><><><>

To był smutny okres z tych wakacji. Ale, aby równowaga była zachowana, to postarałam się zdobyć uprawnienia pływackie już po obozie. 

     Chciałam razem ze starszą siostrą popływać sobie kajakiem po Jeziorze Lucieńskim.



Wypożyczalnia wymagała jednak udokumentowania swoich umiejętności. Było to jeszcze przed wypadkiem, kiedy wody jeziora pochłonęły jacht z pasażerami.
 
     No cóż moja młodość, jak u Mickiewicza, "górna i durna". A te łzy "czyste, rzęsiste" nie zawsze płynęły z radości, ale, jak na tym obozie, z rozpaczy.

   Próba zdobycia tej upragnionej karty mogła wywołać u obserwatora łzy z rozbawienia. 
Pewien młody sędzia sportowy, podwładny mojego taty, oznajmił, że skoro byłam na obozie  sportowym i tam zdobywałam między innymi umiejętności pływackie, to on z zamkniętymi oczyma może mi rzeczoną kartę wystawić. Tata nie zdawał sobie sprawy z okrojonego zakresu moich umiejętności


<><><><><><><><>
     
     Sierpień, upalny dzień, nie da się oddychać, tylko woda, woda , a najlepiej kajak i Jezioro Lucieńskie.
No cóż , nie wszystko od razu. Teraz jestem w dusznym pokoju biurowym w Płocku, gdzie dostarczył mnie mój własny ojczulek. Jestem tu pierwszy raz, tych biur tata miał kilka w trzech powiatach. Tym bardziej nie znałam wszystkich pracowników, najwyżej telefonicznie. Co mi tam inni, obchodzi mnie tylko ten jeden, sędzia sportowy. Dorabia sobie w sporcie, czy zapaleniec jakiś?

- To jak, jakie style znasz? - pyta młodzieniec.

Normalnie, to bym zawiesiła na nim oko, bo niczego sobie chłopak, ale tu mam zagwozdkę. Przyznać się, czy nie? Strzałka, grzbiet i skok - to mi osiągnięcie. Chyba główką na beton upadłam. Co ja tu robię?

- Obóz trwał bardzo krótko, natomiast dyscyplin do zaliczenia mieliśmy ogrom....

- Dobra, kładź się na dywanie...
- Co, na dywanie? A właściwie, to po co, tato tutaj przyjechaliśmy?

- No przecież na piękne oczy karty nie wystawię. Zaprezentuj , jak płyniesz strzałką.


- A dywan, to kiedy jaśnie pan sędzia odkurzał? Bo wdychać pajączków nie mam zamiaru! A crawlem też by pan sobie życzył? Szkoda, bo ten styl najlepszy byłby do prezentacji, ale nie mogę pana usatysfakcjonować. Nie potrafię.
I wybiegłam ośmieszona z biura, słysząc jeszcze za drzwiami:
-Przepraszam, na żartach się nie znasz?

Łzy płynęły mi po policzkach. Ach to tak, zakpili sobie z młodej, naiwnej dziewczyny. Tata z dowcipnym sędzią na pewno już wcześniej ustalili scenariusz egzaminu. Dziękuję, nie popływam. Czuję się upokorzona.

A taką miałam pewność, że na samym oświadczeniu z mojej strony się skończy, bez perfidnego "suchego" sprawdzianu na dywanie.

A tak sobie marzyłam, że może kiedyś, o zmierzchu wypłynę, nie sama, w świetle księżyca.....




   W drodze powrotnej do domu byłam małomówna do czasu, kiedy tata wyjął nieszczęsną kartę pływacką wypisaną przez dowcipnego sędziego i wręczył mi z nieukrywanym zadowoleniem z żartu, jaki mi przygotowali.


    Dlaczego nieszczęsną?

W swojej durności wypożyczyłam kajak i wypłynęłam z siostrą na środek jeziora, gdzie rozbawiona młodzież chybotała swoimi kajakami powodując fale.



Co sobie o nas można było myśleć?
"Skoro otrzymały kajak, to mają kartę, a co za tym idzie, świetnie pływają, czyż nie?"

Udało się, a przecież niedługo po tym, tragedia młodych ludzi na tym jeziorze wstrząsnęła nie tylko korzystającymi z kajaków.
 

piątek, 18 marca 2016

BYŁ SOBIE DZIAD I BABA




Był sobie dziad i baba,
Bardzo starzy oboje,
Ona kaszląca, słaba,
On skurczony we dwoje
 (.......)

I modlili się szczerze,

Aby Bożym rozkazem,
Kiedy śmierć ich zabierze.
Brała oboje razem. —
„Razem! to być nie może,
Ktoś choć chwilą wprzód skona“ —
„Byle nie ty nieboże“.
„Byle tylko nie ona“.
„Wprzód umrę, woła baba,
Jestem starsza od ciebie,
Co chwila bardziej słaba,
Zapłaczesz na pogrzebie“.
„Ja wprzódy, moja miła,
Ja kaszlę bez ustanku
I zimna mnie mogiła
Przykryje lada ranku“.
„Mnie wprzódy“. „Mnie, kochanie“.
„Mnie mówię“. „Dość już tego,
Dla ciebie płacz zostanie„“.
„A tobie nie? dlaczego?“




    To wyraz pięknej miłości, kiedy jeden z małżonków odchodzi, z tęsknoty, z tego świata zaraz po stracie swej drugiej połówki pomarańczy. Rozumiem to.

   Ja (to ta "baba" z bajki Kraszewskiego), nie wymagam od tej drugiej osoby z tejże bajki  (nie chcę wymieniać słowa w stosunku do mojego lubego "dziad"), aby zaraz po moim odejściu, podążał za mną. Niech sobie jeszcze poużywa, ale mając na uwadze, że będzie, jak to w blogosferze, przeze mnie obserwowany.

   O dziwo, nie takiej, mimo wszystko, spodziewałam się reakcji od niego.

   -  A kto by za Ciebie pisał posty?
  - No, dobrze. Będziesz mógł napisać w moim imieniu ostatni pożegnalny post. 
Ale muszę Cię podszkolić . To już nie powinn być "Zapiski wczesnej emerytki",  ale "Zapiski świętej  emerytki". Bądźmy prawdziwi do końca! 
Jeżeli będziesz publikował na Fb (mąż nie używa Fb :-), a  chciałbyś, aby do mnie zapiski trafiły, to pamiętaj - jest kilka możliwości:

- Tylko ja
- Znajomi
- Wszyscy święci
- Wszyscy diabli

  Ciekawe, na co klikniesz? Gdzie chcesz mnie szukać? Zastanów się dobrze i tylko się nie pomyl!





KLUCZ WIOLINOWY



  Wracam pamięcią do szkolnych lat.


<><><><><><>

   Jutro już zakończenie roku szkolnego. Jeszcze dzisiaj odbieram skierowanie z Inspektoratu Oświaty na praktyki kolonijne. Udajemy się tam razem z przyjaciółką. Zaprzyjaźniłyśmy się bardziej właśnie w tym roku szkolnym, czyli III klasie Liceum Pedagogicznego.

   Po powrocie do domu, czeka mnie niespodzianka. Mam zaraz zgłosić się do szkoły. Żadnych bliższych informacji telefonicznie nikt rodzicom nie przekazał. 

    Z duszą na ramieniu pędzę do szkoły, ale nie z obawy, że jutro świadectwa nie dostanę, nie, tego jestem pewna na 100 %. "Cenzurek" też nie będę wypisywać, choć zdarzało mi się to niejednokrotnie w poprzednich latach, ze względu na charakter pisma. 
    Dość mi krwi psuje ten mój charakterek (mam na myśli pismo, a nie cechę osobowości), bo muszę prowadzić kronikę szkolną. A tu nie tylko wystarczy zgrabnie postawić jakiś kulfonik, ale jeszcze wyprodukować coś od siebie, aby przeszło przez cenzurę mojej polonistki.

     Tak sobie myślę, że nie o świadectwa tu chodzi, bo dzisiaj już za późno na tworzenie tak "gorących" dokumentów. Zostało kilkanaście godzin do uroczystej akademii, z racji zakończenia całorocznego ciemiężenia przyszłych belfrów. 

     W szkole czeka na mnie pani profesor, pracująca na zastępstwie od 3 miesięcy ( emerytowana z Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze"). Przyjeżdża z Warszawy na 3 dni, mieszka w pokoju gościnnym w internacie wśród rozbrykanej młodzieży, która nie szczędzi jej zabawnych (tylko dla młodzieży) sytuacji, np. wpuszczania myszy do jej pokoju.  A zwierzątek tych bardzo się boi.  Osobiście nie dziwię się, bo ja sama do tej pory nie zdążyłam pokochać ani białych szczurów noszonych przez młodzież na ramieniu, ani chomików. 

    Pani profesor nie była przygotowana na poziom, jaki reprezentują uczniowie w zakresie wychowania muzycznego. Jest, delikatnie mówiąc, poniżej normy. 

     Na takim tle nie trudno jest mi zostać orłem. Koleżanki wstępując w progi liceum zobaczyły "pierwszy raz na oczy" skrzypce (oprócz jednej), a ja już od III klasy szkoły podstawowej byłam członkiem kółka muzycznego, grając na mandolinie, wygrywając indywidualnie czasem jakieś konkursy. Nuty znałam jak alfabet, a ich czytanie głosem, czyli solfeż, to była pestka.

     Pani profesor wydawała polecenie zaśpiewania "a vista" nut głosem zapisanych na tablicy. Nikt nie wiedział, o co jej chodzi, a nawet ,  czy to ważne? I tak żadna z koleżanek nie umiała tego zaśpiewać.  W takiej sytuacji ja miałam ratować klasę. Nie z takiej opresji klasa wychodziła solidarnie. Szybko w myśli zanuciłam solfeż i okazało się, że to znana piosenka ludowa. Poszło mi bardzo płynnie. 
Profesor zachwycona, ale coś sobie zanotowała w zeszyciku.  

    Dzisiaj już wiem. To ja na koniec roku mam dać popis jej umiejętności pedagogicznych. Chwali się, że pamięta jedną z najsławniejszych piosenkarek, hoże dziewczę na początku, a teraz gwiazdę estrady polskiej wyszkoloną  w "Mazowszu".  Pyta mnie, czy gram na fortepianie. Niestety, tylko na skrzypcach, mandolinie i gitarze. Źle mi to wróży, bo na hożą też raczej nie wyglądam, bardziej na anemiczną dziewkę. Powietrze z Pani profesor trochę uszło, bo myślała, że może pokieruje mnie do Konserwatorium, a tam konieczna umiejętność gry na fortepianie. Aha, "pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę" śpiewu solowego. Świetlana przyszłość zamknięta na klucz wiolinowy. Żadna dla mnie zresztą nowina. Już raz coś mnie takiego dotknęło i to w przedbiegach. Dostałam z Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze" zaproszenie w VII klasie na eliminacje, jednak starszyzna rodzinna wybiła mi to skutecznie z głowy, mając poparcie mojej wychowawczyni. 

   Czyli nie bardzo  jestem rozczarowana. A taka kariera otworzyła się przede mną, ale niestety, tylko na 30 sekund. Winne klawisze. Czemu wybrałam struny?

    Jeszcze jedno podejście pani profesor, główna przyczyna dzisiejszego wezwania. Z notesika, w którym byłam zapisana wygrzebana była informacja, że to ja mam jutro zabłysnąć, a splendor cały spłynie na panią profesor. Niech te paskudne dziewuchy, podrzucające myszy do pokoju w internacie, wreszcie docenią warszawską wykładowczynię śpiewu solowego.

     Zaczęło się. Dostałam "przydział" do wykonania. 

     O zgrozo! Sopran i alt! Jednocześnie!


     "Piosenka litewska". Jedna z pieśni  op.74 Fr.Chopina 
Akompaniować mi będzie, oczywiście, profesorka. Słowa nie trudne, ale czy sala zdzierży wysłuchać te moje sopranowe wycie z "chopinowskim" podkładem?

A do tego te słowa:

Bardzo raniuchno wschodziło słoneczko,
Mama przy szklannym okienku siedziała,
"Skąd że to", pyta, "powracasz córeczko?
Gdzieś twój wianeczek na głowie zmaczała?"
"Kto tak raniuchno, raniuchno
 Musi, musi wodę nosić,
Nie dziw, że może swój wianeczek zrosić."
"Ej, zmyślasz, dziecię! Ej, zmyślasz, dziecię!
Tyś zapewne, tyś zapewne w pole,
Z twoim młodzianem gawędzić pobiegła."
"Prawda, prawda, Matusiu, prawdę wyznać wolę,
Mojegom w polu młodziana spostrzegła,
Kilka chwil tylko zeszło na rozmowie,
Tym czasem wianek zrosił się na głowie."

      Właściwie to aria dla dwóch osób. Córka "piszczy" sopranem, a matka prowadzi zaśpiew altem. Miałam być jedną i drugą w jednej osobie. Co za pomysł?

      Ośmieszę się, mam to jak w banku. Odmówić nie wypada, żal mi profesorki. Ostatecznie nic mi nie zrobią, jeśli nie przyjmę tej oferty z piekła rodem. Świadectwo, jak przypuszczam, niezłe, już czeka  sobie w sekretariacie.

     Przećwiczyłyśmy aryjkę, dałam radę. Trudno, raz kozie śmierć. Po występie 2 miesiące wakacji, zapomną, jakby co.

<><><><><>

    Pierwszy wystąpił kolega, nawet nieźle mu poszło, czego nie mogę powiedzieć o sobie. Sopran i alt nie zawodził mnie, byłam przecież od dziecięcych lat "nadworną solistką" na rodzinnych przyjęciach (tak zwaną przez rodziców - "artystką ze spalonego teatru"). 

    Wykonanie tej piosenki (arii) bez dłuższego próbowania było rzeczą karkołomną. No i skręciłam kark, ale nie sobie, a pani profesor. W pewnym momencie nie wytrzymałam i wzięłam oddech nie w tym miejscu, co trzeba. Ale dotrwałam do końca, jakby nigdy nic się nie stało.

     Nikt ze śmiertelników na tej sali tego nie zauważył, bo i nie miał pojęcia w którym miejscu należy go wziąć. A zresztą kogo to właściwie obchodziło? Siedzieli, jak zahipnotyzowani, bo jeszcze czegoś takiego, jak aria na zakończenie roku szkolnego, to w historii szkoły nie było. A przecież nie miałam czasu nikogo uprzedzić.

   Ale taki afront zafundować uznanej wykładowczyni śpiewu solowego? 

   Pani profesor po zakończeniu akompaniamentu nie czekała na róże, ale zerwała się od fortepianu i czmychnęła do Warszawy, nie zawadzając nawet o pokój nauczycielski. Tak, jakby goniło ją 121 myszy.

  I o co te fochy, pytam, o co?
   Przecież w jeden dzień cudów nie można było dokonać! A gdzie emisja głosu?

   No, dobrze, przykro mi, że zawiodłam, ale przecież ja też się boję myszy, ale nie pogoniłam za profesorką.

   Po występie  otrzymałam książkę w nagrodę za dobre wyniki w nauce i wzorowe zachowanie. To mi osłodziło gorycz porażki i pozwoliło zmazać artystyczną plamę na honorze.
  

czwartek, 17 marca 2016

NASTURCJE

   
Nasturcje - De Jan Voerman


Wiosna za oknem, również za moim panoramicznym (z aneksu kuchennego). Może to trochę dziwne, że kuchnia i panoramiczne?

   No cóż, usługobiorca pomylił parametry, a mnie nawet taki obrót sprawy spodobał się. Uwielbiam wolność, a z tym wiąże się widok na świat.

   Wszelkie obowiązki domowe, wymagające czasu, są dla mnie jakiegoś rodzaju zniewoleniem. Dusza wyrywa się na zewnątrz, do ogrodu. No, a tam, mogłabym przebywać bez końca. Nawet, jeśli już nie wymaga w danej chwili pielęgnacji ( a to przestrzeń życiowa baaaardzo wymagająca), to i tak mogę pochylać się nad każdą roślinką i podziwiać bez końca.

   Wokół domu już cały teren zagospodarowany, trwają pertraktacje z mężem, gdzieżby tu, np.sałatę, czy rzodkiewkę jeszcze upchnąć. Ale przecież nie zezwolę zasiać wśród róż, nawet, jeśli tam jeszcze jest trochę miejsca wolnego. W mojej miejscowości (o czym już wcześniej pisałam), jest duże Centrum Ogrodnicze. Muszę mieć choć skrawek ziemi na nowe wiosenne zakupy. 

   Przed chwilą z działki do domu wszedł ż, oznajmiając mi, że jakieś fioletowe kwiatki (krokusy, mój kochany, krokusy) zakwitły  w trawniku. Uważa, że jakby małe cebulki tam wsadził (na szczypiorek), to nawet bym nie zauważyła różnicy. 

 Oj, Kochanie ty moje, dziękuj Bogu, że nie jesteśmy rodziną patologiczną, bo inaczej cebulka wyrosłaby ci na głowie, np. pod okiem koloru moich krokusów :-)

      Spoglądam przez duże panoramiczne okno. Przed samym domem porządek, wschodzą zauważone przez męża krokusy, żurawka będzie stanowić odpowiednie tło z iglakami i dużymi wapiennymi skałkami. Za chwilę odwinę z zimowych ociepleń rododendrony i azalię. Powinnam właściwie już założyć ręce za pas i tylko czekać na kolorowe efekty.

   O, nie, to nie takie łatwe.
 Za ogrodzeniem, za pasem jezdni, na wprost mojego domu widzę przez okno nieciekawe miejsce. Jest to  punkt rozwidlającej się ślepej uliczki osiedlowej w kształcie litery Y. Dopiero w 2019 roku będzie nowa nawierzchnia. 

   Osiedle wciąż jest w stanie permanentnej rozbudowy (od około 5 lat). O działkę na rozwidleniu nie dba właściciel, stąd pierwsi osiedleńcy usypali sobie wzniesienie z odpadów ze swoich pieców i kominków.

    Czy taki widok z okna panoramicznego zadowoliłby kogokolwiek? 

Mnie, na pewno nie!

      Chyba, że uruchomię wyobraźnię, że jestem w Pompejach. A przecież zwiedzałam je kilka lat temu. 





    Mieszkańcy w okolicy Wezuwiusza niechętnie opuszczali tamte okolice ze względu na żyzność gleby.

      A może i na tym usypisku coś urośnie i okrasi mi widok z okna?

     Wprowadziłam w ubiegłym roku w życie (tuż po uporaniu się z terenem przed moim domem),  to moje przypuszczenie o żyzności tegoż śmietnika. 

      Ilekroć podlewałam mój przydomowy teren, sięgałam też strumieniem wody na żużlowe usypisko. ( Ale zafundowałam Wam żżżżżżż :) ).


   Wywoływało to zapewne dziwne komentarze nadjeżdżających znienacka mieszkańców osiedla. Nawet nakryłam jednego takiego zdziwionego pana, kiedy niespodziewanie odwróciłam się, on z za moich pleców wskazywał swojej żonie widoczek podlewającej śmietnik głupiej baby. Później podlewałam żużelek wieczorami, a zmykałam, ile sił w nogach, kiedy tylko zauważyłam blask reflektorów nadjeżdżających sąsiedzkich aut.

  I tak rano mokra plama ze spływającej wody z usypiska świadczyła o moich niecnych wieczornych poczynaniach. 

   Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni!

  Po pewnym czasie całe wysypisko pokryło się kwiatami.


  Nie wspomniałam, jak dotąd, że coś jednak musiałam najpierw wysiać, żeby podlewanie miało sens. A że nie obwieściłam o tym wcześniej nikomu, to tym bardziej sprawiłam ludziom niespodziankę. To nic, że wcześniej, może co niektórzy, posądzali mnie o brak oleju w głowie.


 To pnące nasturcje cieszyły mnie (ale i sąsiadów z osiedla) w ubiegłym roku aż do mrozów.



  
   Teraz bez obawy o komentarze, muszę przemyśleć, jak zagospodarować ten śmietnik w tym roku, bo jak na razie stanowi on trasę wędrówek i figlów osiedlowych kotów.