Miałam zamiar chronologicznie opowiadać w kilku odcinkach o 25- dniowej podróży autokarem w 1981 roku w maju trasą z Polski przez Niemcy, Austrię, Włochy, Francję, Księstwo Monaco, Hiszpanię, ponownie Francję, Luxemburg, znów Niemcy, Czechosłowację i powrót do kraju. I nie zanudzałabym informacjami, na temat co zwiedziłam, polecając tym samym godne uwagi miejsca. W obecnych czasach, nawet jeśli ktoś tam nie był, to i tak ma o tych krajach doskonałe wyobrażenie na podstawie Internetu, telewizji czy kina.
Moją intencją jest podzielenie się z Czytelnikami moimi spostrzeżeniami na temat różnych zachowań ludzkich w grupie społecznej. Nie będzie tu żadnych wywodów socjologicznych, ale proste przykłady, autorsko nazwane przeze mnie: „sytuacyjne”.
A była to szczególna grupa, bo przez 25 dni połączona na dobre i złe w małym blaszanym pomieszczeniu, jakim był pojazd, co prawda, jak na tamte czasy - luksusowym. Mercedes był niezawodny, gorzej pasażerowie.
Nie zacznę dzisiaj od zawodu w pierwszym dniu wycieczki, jaki przypadł mi w udziale, kiedy spodziewałam się empatii ze strony towarzyszy rozpoczynającej się podróży. A należy dodać, że charakter wycieczki nakazywałby pewne zachowania. Wycieczka była połączona z pielgrzymką do Lourdes. Podróżowaliśmy autokarem z własnymi namiotami, butlami gazowymi, kuchenkami, śpiworami i ukrytymi zapasami żywności, których to nie wolno było wywozić z kraju ( stan wyjątkowy w Polsce).
Grupa składała się z członków pewnej grupy zrzeszającej przedstawicieli inteligencji katolickiej z całego kraju o różnych zawodach. Byli m.in. wykładowcy akademiccy, co niektórzy z doktoratami, a nawet pewna pani doktor medycyny, która swoje nauki pobierała na Sorbonie. Ta ostatnia nie była członkiem grupy, natomiast zasiliła szeregi wycieczkowiczów, aby wspierać koleżankę lekarkę. W końcu 25 dni podróży mogło powodować u podróżujących różnorakie przypadki zdrowotne. Trafiła się tej pani okazja nie byle jaka, liczyła bowiem, że ponownie nawiedzi progi Sorbony.
Moją intencją jest podzielenie się z Czytelnikami moimi spostrzeżeniami na temat różnych zachowań ludzkich w grupie społecznej. Nie będzie tu żadnych wywodów socjologicznych, ale proste przykłady, autorsko nazwane przeze mnie: „sytuacyjne”.
A była to szczególna grupa, bo przez 25 dni połączona na dobre i złe w małym blaszanym pomieszczeniu, jakim był pojazd, co prawda, jak na tamte czasy - luksusowym. Mercedes był niezawodny, gorzej pasażerowie.
Nie zacznę dzisiaj od zawodu w pierwszym dniu wycieczki, jaki przypadł mi w udziale, kiedy spodziewałam się empatii ze strony towarzyszy rozpoczynającej się podróży. A należy dodać, że charakter wycieczki nakazywałby pewne zachowania. Wycieczka była połączona z pielgrzymką do Lourdes. Podróżowaliśmy autokarem z własnymi namiotami, butlami gazowymi, kuchenkami, śpiworami i ukrytymi zapasami żywności, których to nie wolno było wywozić z kraju ( stan wyjątkowy w Polsce).
Grupa składała się z członków pewnej grupy zrzeszającej przedstawicieli inteligencji katolickiej z całego kraju o różnych zawodach. Byli m.in. wykładowcy akademiccy, co niektórzy z doktoratami, a nawet pewna pani doktor medycyny, która swoje nauki pobierała na Sorbonie. Ta ostatnia nie była członkiem grupy, natomiast zasiliła szeregi wycieczkowiczów, aby wspierać koleżankę lekarkę. W końcu 25 dni podróży mogło powodować u podróżujących różnorakie przypadki zdrowotne. Trafiła się tej pani okazja nie byle jaka, liczyła bowiem, że ponownie nawiedzi progi Sorbony.
Podpadła mi ta pani kilkakrotnie, w różnych momentach, więc nie na próżno przedstawię ją teraz.
Nie przyznała się, że ma zapasową butlę gazową, kiedy rozpaczliwie szukałam osoby, która mogłaby mi jej użyczyć. Zgodnie z moim pechem nie załadowałam do samochodu swojej. Byłam pewna, że już w aucie jest włożona wcześniej przez męża. Brak butli stwierdziłam na zgrupowaniu przed autokarem w momencie wyruszania w trasę. Nie było czasu na powrót do domu odległego ponad 100 km. A przed wyjazdem przecież zobowiązałam się pani, z którą miałam dzielić namiot, że zapewniam butlę z kuchenką gazową.
Zlitował się nade mną kierowca, który niespodziewanie na campingu w Salzburgu pojawił się z butlą dla mnie. Przestrzegł mnie, że nie wie, na ile dni może mi starczyć gazu, bo używał go już pewien czas.
Dzięki Bogu starczyło do końca dni, chociaż płomień przygasając w pewnych momentach, wywoływał we mnie trwogę, że zginę z głodu pośród tak szlachetnego towarzystwa.
Pani doktor bardzo mnie zdumiała, kiedy pod koniec wycieczki na campingu w Czechosłowacji w Podebradach, po sporządzeniu ostatniej kolacji za granicą wyszła z namiotu i wypuściła w powietrze gaz z zapasowej butli, którą cały czas ukrywała. Nie był już jej potrzebny. Po zakończeniu wojaży musiała pociągiem wracać do swojego miejsca zamieszkania, po co zatem miała dźwigać niepotrzebny balast z Warszawy do swojego miasta!
Absolwentka Sorbony podpadła mi wcześniej, kiedy nie chciała, zresztą wraz z koleżanką lekarką, udzielić pomocy dwom młodym dziewczynom, które mimo ostrzeżeń nie zeszły ze słonecznej plaży w Walencji. Cała wycieczkowa grupa przebywała na plaży rano, opalając się oraz podziwiając różnokolorowe kwitnące kaktusy, po czym udała się na zwiedzanie miasta. Nieobecność młodych kobiet jakoś uszła uwadze pozostałym turystom.
Kiedy wycieczka powróciła pod wieczór na camping - dziewczyny leżały już z gorączką, drgawkami i zaognionym ciałem od nadmiaru słońca w swoim namiocie. Szanowne medyczki, a szczególnie ta wyszkolona na Sorbonie, uważały, że „jak głupie, to niech pocierpią”. Może trochę racji miały, ale gdzie przysięga Sokratesa?
I kto przyszedł z pomocą? Kto może już nie raz ratował podróżnych z takiej opresji?
Oczywiście, kierowca! Woził ze sobą mleko w proszku, więc zrobił papkę z wodą. Nie wiem czy dodawał jakieś inne składniki do sporządzonej przez siebie mikstury, fakt, że z niekłamaną przyjemnością oklepał nią młode spalone ciała.
A swoją drogą to własnie te panienki ku zazdrości pozostałych szczyciły się po wyjściu z autokaru na zakończenie wycieczki najwspanialszą opalenizną, którą zachowały dzięki okładom kierowcy.
A, jeszcze słówko. Pani doktor, przepraszam i wybaczam.
Nie przyznała się, że ma zapasową butlę gazową, kiedy rozpaczliwie szukałam osoby, która mogłaby mi jej użyczyć. Zgodnie z moim pechem nie załadowałam do samochodu swojej. Byłam pewna, że już w aucie jest włożona wcześniej przez męża. Brak butli stwierdziłam na zgrupowaniu przed autokarem w momencie wyruszania w trasę. Nie było czasu na powrót do domu odległego ponad 100 km. A przed wyjazdem przecież zobowiązałam się pani, z którą miałam dzielić namiot, że zapewniam butlę z kuchenką gazową.
Zlitował się nade mną kierowca, który niespodziewanie na campingu w Salzburgu pojawił się z butlą dla mnie. Przestrzegł mnie, że nie wie, na ile dni może mi starczyć gazu, bo używał go już pewien czas.
Saltzburg
Dzięki Bogu starczyło do końca dni, chociaż płomień przygasając w pewnych momentach, wywoływał we mnie trwogę, że zginę z głodu pośród tak szlachetnego towarzystwa.
Pani doktor bardzo mnie zdumiała, kiedy pod koniec wycieczki na campingu w Czechosłowacji w Podebradach, po sporządzeniu ostatniej kolacji za granicą wyszła z namiotu i wypuściła w powietrze gaz z zapasowej butli, którą cały czas ukrywała. Nie był już jej potrzebny. Po zakończeniu wojaży musiała pociągiem wracać do swojego miejsca zamieszkania, po co zatem miała dźwigać niepotrzebny balast z Warszawy do swojego miasta!
Absolwentka Sorbony podpadła mi wcześniej, kiedy nie chciała, zresztą wraz z koleżanką lekarką, udzielić pomocy dwom młodym dziewczynom, które mimo ostrzeżeń nie zeszły ze słonecznej plaży w Walencji. Cała wycieczkowa grupa przebywała na plaży rano, opalając się oraz podziwiając różnokolorowe kwitnące kaktusy, po czym udała się na zwiedzanie miasta. Nieobecność młodych kobiet jakoś uszła uwadze pozostałym turystom.
Kiedy wycieczka powróciła pod wieczór na camping - dziewczyny leżały już z gorączką, drgawkami i zaognionym ciałem od nadmiaru słońca w swoim namiocie. Szanowne medyczki, a szczególnie ta wyszkolona na Sorbonie, uważały, że „jak głupie, to niech pocierpią”. Może trochę racji miały, ale gdzie przysięga Sokratesa?
I kto przyszedł z pomocą? Kto może już nie raz ratował podróżnych z takiej opresji?
Oczywiście, kierowca! Woził ze sobą mleko w proszku, więc zrobił papkę z wodą. Nie wiem czy dodawał jakieś inne składniki do sporządzonej przez siebie mikstury, fakt, że z niekłamaną przyjemnością oklepał nią młode spalone ciała.
A swoją drogą to własnie te panienki ku zazdrości pozostałych szczyciły się po wyjściu z autokaru na zakończenie wycieczki najwspanialszą opalenizną, którą zachowały dzięki okładom kierowcy.
A, jeszcze słówko. Pani doktor, przepraszam i wybaczam.