Translate

poniedziałek, 18 stycznia 2016

WIZA DO USA

Rok 2000, kwiecień

     Otrzymujemy  zaproszenie od kuzynów z Florydy, zresztą  nie po raz pierwszy. Jak dotąd wymigiwaliśmy się skutecznie. Tym razem nie będzie się czym wymówić, bo mamy zawieźć im pieniądze uzyskane z przeprowadzonej transakcji.  I tu zaczyna się dylemat. Przecież ja z zasady nie latam samolotami! Jednak strach przed lotem  łagodzi zgoda Kasi, naszej starszej córki. Ona już przetarła  jako studentka drogę do USA, podróżując z dwiema koleżankami z plecakami miesiąc po ,, Stanach,, . Posiada wizę do USA na 5 lat.  Jest studentką piątego roku anglistyki. Przyda nam się w podróży , bo znajomość angielskiego mojego męża ma wiele do życzenia. Ja, co prawda posiadam, nie biegłą, ale jak na absolwenta SGPiS dość dobrą znajomość języka obcego  ale niestety, rosyjskiego Moja znajomość  angielskiego to 2 tys. słówek angielskich, konwersacja z metody Callana. Kasia chce zrobić sobie krótki odpoczynek przed obroną pracy magisterskiej. Sandra nie wyraża chęci  na zamorskie wojaże. Zresztą nie ma paszportu.
        - Przecież cała rodzina nie może jednocześnie lecieć samolotem – twierdzi ktoś z rodziny.
        Brakuje mi argumentów, aby nie lecieć. Należy pomyśleć o urlopach i wizach dla mnie i męża.   Pracujemy zawodowo, więc pobyt  w USA planujemy ( o zgrozo, wg  niektórych osób) tylko... na 2 tygodnie. Mąż nie wyobraża sobie, jak może zostawić firmę na głowie wspólnika, ja również czuję się niezastąpiona w pracy. Pozostaje  nam zająć się sprawą wiz. Krystyna przysyła zaproszenie, potwierdzające przez konsulat.
       Zbieramy dwa grube pliki dokumentów dowodzących, że mamy powody do szybkiego powrotu do Polski. Są m.in. zaproszenie, odpisy umów zatrudnienia, karty urlopowe, zaświadczenia majątkowe, o dochodach, o niezaleganiu podatków itp., w sumie około kilkadziesiąt egzemplarzy. Musimy pokazać, że zostawiamy w Polsce nasz największy skarb - Sandrę, poza tym: dom, samochód, naszą prywatną firmę, samochód i stałe moje zatrudnienie w urzędzie. Dokumenty dzielimy  na dwa skoroszyty, przecież występujemy osobno.  Niestety, nie mam czasu wybrać się do fotografa. Wynajduję swoje zdjęcia paszportowe wykonane 18 lat temu. Użyłam je już po raz drugi do wyrabianego paszportu w 1991 roku. Już wtedy ryzykowałam. Boję się czy nie widać różnicy wieku po upływie tego czasu. Ryzykuję bardzo, co przyprawia mnie o ból głowy. Ciekawe, czy mówią szczerze dawno nie widziani znajomi, którzy zapewniają mnie przy okazjonalnych spotkaniach:
        -  Teresa, ależ ty wcale się nie zmieniasz! 
Mogliby mieć chociaż raz rację w tej sprawie. Jestem nieufna.
        Przychodzi czas na stawienie czoła w ambasadzie. Czas spędzony w kolejce przed jej bramą od samego rana, po czym na dziedzińcu przed wejściem, nie dłuży mi się, ponieważ nie wyobrażam sobie, jak przyjmie oficer porównanie mojej starej fotografii z moją nie młodą już twarzą. Co to będzie za wstyd, jeśli zostanę zdekonspirowana? Ubrałam się w czarny golfik, jak na fotografiach. Wydaję się sobie podobna do tej naiwnej kobiety ze zdjęcia.
        Wewnątrz poczekalni już czekają zdenerwowani ludzie i podsłuchują przebieg rozmowy kandydatów na wyjazd do ,, Stanów,, . Ja też słyszę podchwytliwe i dociekliwe pytania oficerów. Odpowiedzi bywają poważne, wymijające bądź żenujące. W niektórych daje się wyczuć desperację. Większość odchodzących od okienek jest najwyraźniej załamana. Przychodzi kolej na nas.  Jesteśmy z mężem obsługiwani przy oddzielnych okienkach. Do mojego podchodzi kobieta, prosi o paszport. Podaję też z własnej woli swój skoroszyt. Spogląda na mnie i…. rozpoczyna  bardzo miłą rozmowę. Mam wrażenie, że to tylko formalność. Widzi mój skoroszyt, jednak jakby od niechcenia spogląda na kilka pierwszych dokumentów, ale dalej nie wertuje papierów z takim trudem zebranych.  Wystarcza rozmowa na temat celu wyjazdu i terminu pobytu turystycznego. Czuję niedosyt. Tyle dokumentów zebrałam i na próżno? Pani oficer przekazuje mój paszport administracji w sąsiednim pomieszczeniu. Jeszcze świdruje w mojej głowie obawa o nieaktualną fotografię, gdy widzę sympatyczną oficer powracającą do okienka. Słyszę najpiękniejszą tego dnia  informację, że paszport z wizą  będzie dostarczony przez kuriera. Podaję telefon do kontaktu dla kuriera. Życzy miłego pobytu w USA. Nie posiadam się z radości, bo drugim uchem słucham równie optymistycznej rozmowy z mężem. Odchodzimy obydwoje od okienek zaskoczeni, że tak krótko i udało się. Pozostali przyszli turyści, albo chętni do pracy na czarno w USA żegnają nas zazdrosnym wzrokiem. Żal mi tych, którzy w czasie oczekiwania wspominali , że  chcieli połączyć się z rodziną w USA. Na pewno będą ponawiać kiedyś próbę w uzyskaniu wizy.   
        Przywieziona przez kuriera do mojego biura wiza jest  wystawiona   na ….10 lat!  
Nie wierzę własnym oczom. Do jednej ze stron paszportu doczepiona jest zszywką karteczka z informacją następującej treści:

UWAGA!
         Wiza ta uprawnia do wielokrotnego wjazdu do Stanów Zjednoczonych w sprawach służbowych lub w celach turystycznych przez okres dziesięciu lat. Maksymalna długość jednorazowego pobytu w USA jest określana przy każdym wyjeździe przez amerykańskiego urzędnika w punkcie granicznym, zwykle nie może jednak przekraczać 6 miesięcy.
        Zgodnie z powyższym osoby, które przekroczą przyznany im przez urzędnika imigracyjnego pobyt o dłużej niż 6 miesięcy ale krócej niż 1 rok będą miały zakaz wstępu na teren USA przez 3 lata od momentu wyjazdu. Osoby, które przekroczą przyznany im pobyt o dłużej niż1 rok będą miały zakaz wstępu na teren USA przez 10 lat od momentu wyjazdu.
        Wiza ta nie uprawnia do podejmowania zatrudnienia w USA.
Koniec notatki.
         Współpracownicy myślą, że to żart. Ja sama nie spodziewałam się takiej szczodrobliwości ze strony ambasady.  Urlopu nie przedłużam. Pobyt w USA  będzie trwał tylko 2 tygodnie i to nie dlatego, jak przeczytałam w notatce, aby nie narazić się na utratę wizy. Przecież Kasia musi wrócić na obronę pracy magisterskiej. Mąż twierdzi, że musi wracać szybko, przecież pańskie oko konia tuczy, wobec czego należy dbać o firmę. Ja natomiast nie jestem chyba niezastąpiona, wszak za półtora roku  przejdę na upragnioną wcześniejszą emeryturę. Nie mogę już się jej   doczekać. Już teraz odcinam dni ze zrobionego przez siebie  na komputerze kalendarza. Nawet wyrzuciłam z niego wszystkie wolne dni.
        - Teresa, musisz czuć się przez te robotę okropnie zniewolona, skoro chcesz ją jak najszybciej rzucić - słyszę męża, który odwiedzając mnie w pracy widzi przyklejone do regału moje dzieło.
         - Nie poznaję ciebie. Taka ambitna dziewczyna? – ciągnie. – No dobrze. Podobno więźniowie lub żołnierze pod koniec odosobnienia czynią podobnie. Nie dziwię się, że ten osobliwy kalendarzyk wzbudza zdziwienie pracowników. Oj, chyba przydałoby ci się trochę więcej  urlopu!
         - Poradził pracoholik – kończę uwagi mojego męża, uśmiechając się.