Rok 2000, kwiecień
Otrzymujemy zaproszenie od
kuzynów z Florydy, zresztą nie po raz
pierwszy. Jak dotąd wymigiwaliśmy się skutecznie. Tym razem nie będzie się czym
wymówić, bo mamy zawieźć im pieniądze uzyskane z przeprowadzonej
transakcji. I tu zaczyna się dylemat.
Przecież ja z zasady nie latam samolotami! Jednak
strach przed lotem łagodzi zgoda Kasi, naszej starszej córki. Ona już
przetarła jako studentka drogę do USA, podróżując z dwiema koleżankami z
plecakami miesiąc po ,, Stanach,, . Posiada wizę do USA na 5 lat. Jest
studentką piątego roku anglistyki. Przyda nam się w podróży , bo znajomość
angielskiego mojego męża ma wiele do życzenia. Ja, co prawda posiadam, nie
biegłą, ale jak na absolwenta SGPiS dość dobrą znajomość języka obcego ale niestety, rosyjskiego Moja znajomość angielskiego to 2 tys. słówek angielskich,
konwersacja z metody Callana. Kasia chce zrobić sobie krótki odpoczynek przed
obroną pracy magisterskiej. Sandra nie wyraża chęci na zamorskie wojaże.
Zresztą nie ma paszportu.
- Przecież cała rodzina nie może jednocześnie
lecieć samolotem – twierdzi ktoś z rodziny.
Brakuje mi argumentów, aby nie lecieć. Należy
pomyśleć o urlopach i wizach dla mnie i męża.
Pracujemy zawodowo, więc pobyt w USA planujemy ( o zgrozo, wg
niektórych osób) tylko... na 2 tygodnie. Mąż nie wyobraża sobie, jak może
zostawić firmę na głowie wspólnika, ja również czuję się niezastąpiona w pracy.
Pozostaje nam zająć się sprawą wiz. Krystyna
przysyła zaproszenie, potwierdzające przez konsulat.
Zbieramy dwa grube pliki dokumentów
dowodzących, że mamy powody do szybkiego powrotu do Polski. Są m.in.
zaproszenie, odpisy umów zatrudnienia, karty urlopowe, zaświadczenia majątkowe,
o dochodach, o niezaleganiu podatków itp., w sumie około kilkadziesiąt
egzemplarzy. Musimy pokazać, że zostawiamy w Polsce nasz największy skarb -
Sandrę, poza tym: dom, samochód, naszą prywatną firmę, samochód i stałe moje
zatrudnienie w urzędzie. Dokumenty dzielimy
na dwa skoroszyty, przecież występujemy osobno. Niestety, nie mam czasu wybrać się do
fotografa. Wynajduję swoje zdjęcia paszportowe wykonane 18 lat temu. Użyłam je
już po raz drugi do wyrabianego paszportu w 1991 roku. Już wtedy ryzykowałam.
Boję się czy nie widać różnicy wieku po upływie tego czasu. Ryzykuję bardzo, co
przyprawia mnie o ból głowy. Ciekawe, czy mówią szczerze dawno nie widziani
znajomi, którzy zapewniają mnie przy okazjonalnych spotkaniach:
- Teresa, ależ ty wcale się nie
zmieniasz!
Mogliby mieć chociaż raz rację w tej
sprawie. Jestem nieufna.
Przychodzi czas na stawienie czoła w ambasadzie. Czas spędzony w kolejce
przed jej bramą od samego rana, po czym na dziedzińcu przed wejściem, nie dłuży
mi się, ponieważ nie wyobrażam sobie, jak przyjmie oficer porównanie mojej
starej fotografii z moją nie młodą już twarzą. Co to będzie za wstyd, jeśli
zostanę zdekonspirowana? Ubrałam się w czarny golfik, jak na fotografiach.
Wydaję się sobie podobna do tej naiwnej kobiety ze zdjęcia.
Wewnątrz poczekalni już czekają zdenerwowani ludzie i podsłuchują
przebieg rozmowy kandydatów na wyjazd do ,, Stanów,, . Ja też słyszę
podchwytliwe i dociekliwe pytania oficerów. Odpowiedzi bywają poważne,
wymijające bądź żenujące. W niektórych daje się wyczuć desperację. Większość
odchodzących od okienek jest najwyraźniej załamana. Przychodzi kolej na
nas. Jesteśmy z mężem obsługiwani przy
oddzielnych okienkach. Do mojego podchodzi kobieta, prosi o paszport. Podaję
też z własnej woli swój skoroszyt. Spogląda na mnie i…. rozpoczyna bardzo miłą rozmowę. Mam wrażenie, że to
tylko formalność. Widzi mój skoroszyt, jednak jakby od niechcenia spogląda na
kilka pierwszych dokumentów, ale dalej nie wertuje papierów z takim trudem
zebranych. Wystarcza rozmowa na temat
celu wyjazdu i terminu pobytu turystycznego. Czuję niedosyt. Tyle dokumentów
zebrałam i na próżno? Pani oficer przekazuje mój paszport administracji w
sąsiednim pomieszczeniu. Jeszcze świdruje w mojej głowie obawa o nieaktualną
fotografię, gdy widzę sympatyczną oficer powracającą do okienka. Słyszę
najpiękniejszą tego dnia informację, że
paszport z wizą będzie dostarczony przez
kuriera. Podaję telefon do kontaktu dla kuriera. Życzy miłego pobytu w USA. Nie
posiadam się z radości, bo drugim uchem słucham równie optymistycznej rozmowy z
mężem. Odchodzimy obydwoje od okienek zaskoczeni, że tak krótko i udało się.
Pozostali przyszli turyści, albo chętni do pracy na czarno w USA żegnają nas
zazdrosnym wzrokiem. Żal mi tych, którzy w czasie oczekiwania wspominali , że chcieli połączyć się z rodziną w USA. Na
pewno będą ponawiać kiedyś próbę w uzyskaniu wizy.
Przywieziona przez kuriera do mojego biura wiza jest wystawiona
na ….10 lat!
Nie wierzę własnym oczom. Do jednej ze
stron paszportu doczepiona jest zszywką karteczka z informacją następującej
treści:
UWAGA!
Wiza ta
uprawnia do wielokrotnego wjazdu do Stanów Zjednoczonych w sprawach służbowych
lub w celach turystycznych przez okres dziesięciu lat. Maksymalna długość
jednorazowego pobytu w USA jest określana przy każdym wyjeździe przez
amerykańskiego urzędnika w punkcie granicznym, zwykle nie może jednak
przekraczać 6 miesięcy.
Zgodnie z
powyższym osoby, które przekroczą przyznany im przez urzędnika imigracyjnego
pobyt o dłużej niż 6 miesięcy ale krócej niż 1 rok będą miały zakaz wstępu na
teren USA przez 3 lata od momentu wyjazdu. Osoby, które przekroczą przyznany im
pobyt o dłużej niż1 rok będą miały zakaz wstępu na teren USA przez 10 lat od
momentu wyjazdu.
Wiza ta nie
uprawnia do podejmowania zatrudnienia w USA.
Koniec notatki.
Współpracownicy myślą, że to żart. Ja sama nie spodziewałam się takiej
szczodrobliwości ze strony ambasady.
Urlopu nie przedłużam. Pobyt w USA
będzie trwał tylko 2 tygodnie i to nie dlatego, jak przeczytałam w
notatce, aby nie narazić się na utratę wizy. Przecież Kasia musi wrócić na
obronę pracy magisterskiej. Mąż twierdzi, że musi wracać szybko, przecież pańskie
oko konia tuczy, wobec czego należy dbać o firmę. Ja natomiast nie jestem chyba
niezastąpiona, wszak za półtora roku
przejdę na upragnioną wcześniejszą emeryturę. Nie mogę już się jej doczekać. Już teraz odcinam dni ze
zrobionego przez siebie na komputerze
kalendarza. Nawet wyrzuciłam z niego wszystkie wolne dni.
- Teresa, musisz czuć się przez te robotę okropnie zniewolona, skoro
chcesz ją jak najszybciej rzucić - słyszę męża, który odwiedzając mnie w pracy
widzi przyklejone do regału moje dzieło.
- Nie poznaję ciebie. Taka ambitna dziewczyna? – ciągnie. – No dobrze.
Podobno więźniowie lub żołnierze pod koniec odosobnienia czynią podobnie. Nie
dziwię się, że ten osobliwy kalendarzyk wzbudza zdziwienie pracowników. Oj,
chyba przydałoby ci się trochę więcej
urlopu!
- Poradził pracoholik – kończę uwagi
mojego męża, uśmiechając się.