Translate

poniedziałek, 7 marca 2016

OJ, DANA, DANA, MACIERZY KOCHANA

Wspominam rok 1970.
 Miesiąc maj.  Wyjątkowo ciepły dzień, jak na tę porę roku. Nie spodziewałam się, że właśnie tego dnia Matka Natura obdarzy mnie katarem siennym. Trzeba zabrać ze sobą tonę chusteczek higienicznych.


    Wicherek (dla info młodych: to taki dzisiejszy Jarek Kret)  występuje z parasolem. Muszę zabrać   ortalion, gdzie tam będę ciągać ze sobą parasolkę. Przecież wysiądę z samochodu przed uczelnią. No tak, ale przecież po egzaminie muszę namierzyć tatę w stolicy. 

   Nie należy on do tych nadopiekuńczych tatusiów, którzy najchętniej zdjęliby sobie skarpetki z nóg i czekali w pogotowiu pod aulą, aby tylko córeczce nie zabrakło swoich paluszków do liczenia. A nuż skołuje się w głowie biednej studentce po 2,5 godzinnej podróży i nie będzie umiała policzyć macierzy. 

   Jedziemy i jedziemy sobie z moim tatusiem, a mogłabym sama przyjechać. Nie, skądże, w takim stresie skasowałabym tatusiowe cacko, nie mówiąc, że nie miałabym okazji dzisiaj zasiąść w auli. Dobra, ponawijałam tatusiowi, co mi ślina na język przyniosła, aby nie zasnął przy kierownicy, a teraz sobie dam chwilę wytchnienia. Ależ gdzie tam. Zużyłam już połowę chusteczek do nosa. W głowie siedzi mi ten dzisiejszy egzamin.

   Też wymyślili jakieś warstwice, macierze! Przed wojną podobno  nawet takich terminów nikt nie znał.  Ekonomiści wymyślili tę ekonometrię chyba ku utrapieniu studentów.  Przepływy międzygałęziowe, jakby mi to do szczęścia kiedykolwiek było potrzebne i do tego  trzeba liczyć kolumny wte i wewte (dobra, dobra, polonisto :-), napisane bezbłędnie)  i cud, żeby się nie pomylić. 



    Ale co tam przed wojną, teraz nawet studenci politechnik nie wiedzą czy to "macierz, moja kochana, oj dana, dana", czy "historyczna ojczyzna". Już raz koleżanka zaprosiła na egzamin z ekonometrii swojego narzeczonego z politechniki, z wydziału matematyki. Namówiła mnie, abym swojej łepetyny po próżnicy nie mordowała, bo dostaniemy gotowca.


Lepiej byłoby,  żeby się wcześniej na nas wypiął. W dobrej wierze ściągnęłyśmy jego wypociny i obydwie dostałyśmy solidarnie po dwói.

   Kompania wojska, gotowa zdjąć swoje przepocone onuce, aby przy ich pomocy dokonać analizy nakładów i wyników produkcji nie uchroni mnie od jakiejś pomyłki. 

   Przecież ja studiuję ekonomikę pracy i politykę społeczną, no to po jaką Anielkę wciskają mi do programu tę ekonometrię? Kolega twierdzi, że najlepsze są "przepływy międzykieszeniowe na śpiku". Jaka to operacja finansowa?



Kiedy żona śpi, mąż sięga do jej kieszeni i środki finansowe pobiera gotówką na konto swojej kieszeni.


 Jeżeli to działa w odwrotna stronę, to może kiedyś i mnie przyda się ta metoda, zawsze łatwiejsza, niż liczenie międzygałęziowych przepływów.

    Co to, już dojechaliśmy? Umawiam się z tatą, że spotykamy się w określonym miejscu za 3 godziny. Łapię swój ortalionik i wyczołguję się z auta.

  Tata mnie powstrzymuje, bo na spódnicy mam plamę od smoły. Przypomina sobie, że wczoraj wykonał uczynek miłosierdzia i podwiózł autem jakiegoś robotnika w brudnych ciuchach. A nie należałoby Trybuny Ludu pod tyłek podłożyć? Przecież gazetka do niczego innego się nie  nadaje. 

   Gdyby miał cadillaca na pewno taki miłosierny by nie był. 


Widocznie autostopowicz zapaskudził tatusiowi tapicerkę, a ja zmarnowałam swoją błękitną spódniczkę. I to właśnie teraz? Czy to nie pech?

   O, Święty Pitagorasie
   Egzamin za chwilę! Nie będę szukać teraz pralni, ale też nie wparuję do auli w desusach! 

   Nie ma czasu na dywagacje. Mimo, że jest ciepło wciągam na siebie ortalion. Uwolnię tym razem szatniarkę  od nadmiaru obowiązków.  Wparowuję w nim w ostatniej chwili do auli, gdzie rozweseleni na mój widok studenci, oczekują na rozdanie zadań egzaminacyjnych. 



   I tak jest nieźle, no bo gdybym rano zdecydowała się zabrać zamiast płaszcza parasolkę, to jak sobie wyobrażacie moje wtargnięcie na salę? No jak, pytam? Chyba bym nie wjechała na parasolce, jak Baba Jaga  przy pełnym jej rozłożeniu, aby mi pewną część ciała zakryła! Studenci nie takie widoki oglądają, szczególnie w Juwenalia.

  Jak mi poszedł egzamin? 
  A jak miał iść w tak pechowy dzień? 
 Rozebrałam się z tego płaszczyka, co by nie zejść z tego świata z braku powietrza. Pociągałam bez przerwy nosem, chlipałam, ale  nie   nad losem mojej zaplamionej błękitnej spódniczki, pal licho i kieckę. Ten katar nie odpuszczał.

   Liczyłam te macierze i nie tylko, bo aż 4 różniste zadania przygotowano dla mojej udręki.  Trzy zrobiłam dobrze, sprawdziłam łypiąc jeszcze wtedy zdrowymi oczami do papierów  kolegi o jeden poziom siedzącego niżej (bez jego wiedzy). Skąd taki sokoli wzrok wtedy miałam, nie wiem - lepiej wtedy, żeby mnie mgła otoczyła. 
Co ja mówię, raczej co ja piszę, chyba to nie za to Bozia mnie pokarała, że ciemne okularki muszę teraz nosić. 

    Z jednym zadaniem, okazało się, jest problem. Właśnie te (pik,.. pik.. pik.. , mus wypikać, bo w felietonie brzydkie słowa nie przejdą) macierze . Kolega miał inny wynik, niż mój. Był niezłym matematykiem, muszę mu to oddać. 


   Zadania w czystopisie należało składać łącznie z brudnopisami. To bardzo często ratowało pewną część ciała, jeśli dokonało się jakiejś pomyłki. Profesor chciał wiedzieć (co za dociekliwość!), jaki tok rozumowania przyjął student i w jakim ewentualnie miejscu popełnił błąd. Wszystkie obliczenia należało wykonywać w brudnopisach, a w czystopisie zamieszczać końcowe. Oj, przydałby się wtedy kalkulator na egzaminie! W 1970 roku? Te cyferki rozpalają mi mózg do czerwoności.


   Postanowiłam zaufać koledze, że to on ma dobre wyliczenie i ściągnęłam wynik tylko do tego jednego zadania z macierzy, bo inne mieliśmy takie same. Ale co z brudnopisem, przecież tam zupełnie mam inne wyniki? Udałam, że zapomniałam oddać brudnopis. W końcu roztargnienie to ludzka rzecz.

   Tu się kłania rachunek prawdopodobieństwa. Pani profesor nie w ciemię bita, więc wydedukowała, że nie mogę być taką szczęściarą, bo już dawno bym w totka wygrała i dyplom ukończenia studiów, a nawet doktorat, sobie na bazarze kupiła. A zresztą po co bogaczowi dyplomy?

   Gdyby kolega nie pomylił się, to i ja oddałabym swój brudnopis, bo obydwoje mielibyśmy dobre wyniki.

    Pani profesor sięgnęła do brudnopisów i znalazła błąd u kolegi, a u mnie żadnego brudnopisu nie uświadczyła. Kolega wszedł na egzamin ustny przede mną i był zaskoczony pytaniem, kto od kogo ściągał.

   Na nic moje wyjaśnienia, że pozostałe 3 zrobiłam samodzielnie. Gdybym dostarczyła brudnopis, widziałaby dobre obliczenia wszystkich moich zadań, a w czystopisie tylko błędny wynik ściągniętego zadania i wystarczyłoby mi  to nawet na dobrą ocenę. 
 

   A teraz zagadka:

  Jaką ocenę otrzymałam?

Test:
1. Dostałam ocenę powyżej 2 : Tak* - Nie*
2. Z ujmującym uśmiechem zostałam zaproszona na wrzesień:  Tak* - Nie*
*Niepotrzebne skreślić 
   
 

W nagrodę w następnym poście (felietonie) nie będę przynudzać.

No dobrze, podpowiem: odpowiedź druga. 

Ortalionik też we wrześniu wezmę ze sobą. A nuż mi się przyda? 
A poniżej płaszczyk - ostatni krzyk mody z tamtych czasów (1970r.) - to jednak nie ten opisywany ortalionik. Tamtego żywot juz dawno się skończył, a nie zdążyłam go na fotce uwiecznić.


. Autorka w płaszczyku bordowym w oryginale.  1970