Translate

wtorek, 7 czerwca 2016

LIFTING


    Ten świetny obraz namalowany przez  artystę Walentego Rekunienko, a animowany przez równie zdolnego Michela Giammaria zainspirował mnie, aby przed Dniem Uwalniania Książki, z ang. - Bookcrossing, poświęcic kilka słów książce.

     Za Wikipedią podaję, iż bookcrosing to:

 "idea nieodpłatnego przekazywania książek poprzez pozostawianie ich w miejscach publicznych, jak również w miejscach celowo utworzonych tzw. półkach bookcrossingowych (stoliki, regały, gabloty), po to, by znalazca mógł je przeczytać i przekazać dalej.
Bookcrossing to niekonwencjonalna forma popularyzowania książki i czytelnictwa ruchoma, wirtualna biblioteka - bez własnej siedziby, regałów, kart bibliotecznych."


      W Poznaniu taka gablota znajdowała  się przy ul.Fredry.


    "Sztuka to świat fantazji, gdzie wszystko jest możliwe.
Kiedy (ją) odwiedziłem, zdałem sobie sprawę, że to mój dom"
- Walenty Rekunienko.

     Literatura oprócz roli poznawczej też może być światem fantazji i magii. 

     W moich latach licealnych zagłębiałam się bardzo w ten świat. Nawiązałam przez to znajomość z profesorem prowadzącym bibliotekę szkolną. Dzięki temu podsuwał mi coraz częściej ciekawsze pozycje z literatury, których bez jego pomocy raczej bym nie znalazła między staruteńkimi annałami. 

  Znajomość ta przydała mi się nawet podczas zmagań na zajęciach praktycznych. Był to nie mniej ważny przedmiot w liceach pedagogicznych, niż przedmioty z nauk ścisłych.

  Nie było jeszcze wtedy Bookcrossingu, ale nazwałabym to "Dniem Liftingu Książki".

    Uczeń, wypożyczał z biblioteki zniszczoną książkę, po czym na lekcji zajęć praktycznych na "żywym organizmie książki - bez znieczulenia" ćwiczył praktycznie introligatorstwo. Na ogół "pacjent" odzyskiwał nie tylko drugą twarz, ale przechodził całą odnowę. Czasem operacja się udawała, ale pacjent, niestety, nie przeżył.

   W I półroczu I klasy liceum, poznawaliśmy umiejętności praktyczne, które pozwalały nam prowadzić takie zajęcia już w pracy zawodowej w szkołach. Profesor od zajęć praktycznych miał pracownię bogato wyposażoną, zamiast swojego stolika miał wypasioną katedrę. Kochał swoją specjalizację i chciał przekazać nam wszystkie swoje umiejętności.

    Nawet sposób trzymania noża introligatorskiego wymagał, wg niego, specjalnego instruktażu, z czego ja w ogóle nie zdawałam sobie sprawy. Podczas prezentacji, jak w najlepsze, stałam sobie na uboczu pracowni i z ogromną pieczołowitością mieszałam gotujący się klej introligatorski, zwany klajstrem, bacząc, aby mi kluchy nie powstawały. Taką funkcję na tej lekcji miałam przydzieloną. I to nie żeby okazać się dobrą kucharką tak spoglądałam  w gar, nie... ale dlatego, że w przypadku braku gładkości konsystencji,  mój drogi profesor obiecał mi dwóję, "jak stąd do Rataj". Rataje to taka dzielnica końcowa mojego miasta, gdzie znajdował się internat dla zamiejscowych licealistów. 

"A trzymanie noża? Co to niby za sztuka? Nie będę przerywała sobie pichcenia klajstra. Zapowiadam się na przodującą w klasie uczennicę, nie chcę dwói żadnego rozmiaru, a co dopiero aż do Rataj!" 

   Tak mieszając klej łopatką, zostałam wyrwana z rozmyślań nad przyszłymi wynikami mojej edukacji i wezwana do profesora i grupy koleżanek, gdzie właśnie zakończono instruktaż. Pan profesor polecił mi zaprezentować trzymanie noża. 

    Cóż - pomyślałam - bagatelka. 
Chwyciłam narzędzie introligatorskie, jakbym przygotowywała się do krajania kiełbasy suchej podwawelskiej (a to nie był nóż współczesny z ładną rękojeścią , w którą chowa się lub wysuwa ostrze) i tu moja dłoń w powietrzu chwycona przez profesora, zamarła. 

    Stop... nie będzie, jak się okazuje, dalszego ciągu  spektaklu. To przewidział  mój pedagog. Widząc, że nie interesowałam się jego instruktażem, z góry przesądził, że główny aktor nie przygotowany, zbagatelizował sprawę. A maestro tak przejmująco oddawał całą swoją umiejętność trzymania noża podczas operacji introligatorskiej.

   Dzisiaj wiem, chciał nas uchronić przed wykrwawieniem się na śmierć, wszak nóż miał ostrze wyjątkowo  cieniutkie, jak brzytwa. Przecina kilkadziesiąt kartek za jednym pociągnięciem. Nie można podwinąć żadnego palca pod   ostrze, bo kalectwo gotowe. 

   Jak wspomniałam, okazji do wykrwawienia się na śmierć profesor mi nie umożliwił, ponieważ, jak to powtarzał, "kocha tak bardzo misję nauczania zajęć praktycznych, że każe się po śmierci pochować pod katedrą w tej swojej pracowni i będzie nas straszył, jak coś schrzanimy". On ma być pierwszym trupem  w tej tragedii, a nie ja.

    A ja myślałam, że to on mnie strąci do piekieł za "olanie jego nauk" na wieczne potępienie i jeszcze kluczem do wyjścia z niego będzie mnie drażnił. 

     Ależ skąd! Nie uchronił mnie klajster gładki jak muślinowy sos do najwykwintniejszego dania. Nie... on tylko postawił mi dwóję "jak stąd do Rataj" i do tego wystawił ją na półrocze z zajęć praktycznych. Z innych przedmiotów miałam takie wysokie noty, że i tak w rankingu szkolnym (przekazywanym  wszem i wobec na apelu) zajmowałam drugie miejsce. Liczyła się średnia ocen. Ale ta dwója bolała, oj.... bolała!

    Za to profesor prowadzący bibliotekę, zamienił mi starą książkę na nową (bo to w moim przypadku wysłużony pacjent nie miałby szans na przeżycie) i oprawienie (nowej) introligatorsko zrobiłam na piątkę. Żal mi było, że nową, piękną okładkę musiałam zerwać.  Pozszywałam od nowości lekko sklejone przez drukarnię kartki. Wyrównałam nożem (już fachowo) brzegi kart. Wykonałam sztywną okładkę z tektury, dałam płócienne narożniki, okleiłam specjalnie zdobionym  przez siebie  papierem.  

    Nie sądzę, żeby profesor od zajęć praktycznych nie odróżniał bieli  od zażółconych , sfatygowanych kartek, ale chyba, wystarczyła mu kara, jaką w stosunku do "olewającej" profesora uczennicy,  zastosował.