Do sklepiku zlokalizowanego obok szkoły podstawowej przybiegał 8-letni Piotrek, syn pracownika administracji, który większość dnia spędzał w budynku szkolnym lub na boisku. Miał możliwość robienia zakupów w sklepiku w godzinach najmniejszego ruchu, tj. podczas lekcji, bo na dotarcie do lady sklepowej w przerwy nie miał szans.
Kilkoro dzieci kupowało, reszta tłumu robiła zamęt lub.... kradła. Byli tacy, którzy po namierzeniu drabinki na murze domu, próbowali wdrapywać się na płaski dach budynku. No i udawało im się.
Ci średnio wygimnastykowani, zamiast kulturalnie pałaszować hod-dogi, lody lub drożdżówki, siedząc grzecznie przy stoliku na zewnątrz (przeznaczonym dla kochanych kliencików), wskakiwali na stolik, żeby rzucić się z wysokości na rosnącą przy stoliku jednometrową kulistą tuję. Lądowali w zwolnionym tempie na ziemi na pochylonym krzewie. Trwało to kilka dni, dopóki jeden z tych gimnastyków zniknął na tydzień, ale kiedy ponownie zawitał do sklepiku, miał już rękę w gipsie. Chyba to nie był przypadek lekkiego lądowania na tui.
Jak widać, Piotrek wolał poczekać, aż dzwonek szkolny na lekcje zakończy cogodzinne powtórki z rozrywki.
Piotruś wkraczał do pustego od klientów sklepiku, opierał się o ladę bródką i z szeroko rozstawionymi rączkami podgiętymi w łokciach, zaczynał wodzić oczami po półkach, gdzie były rozstawione przepięknie ilustrowane pudełka z gumami do żucia. A było ich aż 36. W części z nich loterie. Zawinięte gumy w obrazki, a do tego "wątpliwa możliwość" wygranej.
Piotruś miał wciąż wydzieloną kwotę moniaczków, codziennie tej samej wartości, ale też niezmiennie ten sam problem, a zatem codziennie powtarzała się taka sama sytuacja:
Właścicielka sklepiku wciąż słyszała jego przeciągłe retoryczne pytanie:
- Co by tu kuuuuuuupić?
Lekcja trwała 45 minut. Tyle czasu miał Piotruś na podjęcie decyzji. Zawsze wychodził z 1 (słownie: jedną ) gumą. Oznaczało to, że nie interesowała go żadna loteria, a szkoda, bo z jednego pudełka brałby codziennie po jednej i nie miałby maluch dylematu.
<><><><><><><><>
A ja mam.
Wciąż nie wiem, jaki wybrać rodzaj sportu do uprawiania w moim wieku.
Pamiętam, Panie Profesorze - "oszczędny tryb życia".
Co by tu wyyyyyybrać?
Pamiętam, Panie Profesorze - "oszczędny tryb życia".
Co by tu wyyyyyybrać?
Hantli... nie udźwignę, mineralna ... za ciężka. Ale coś na świeżym powietrzu by się zdało, przecież nie spędzę złotego wieku przy komputerze.
Nasza 3-pokoleniowa rodzinka jest w posiadaniu 3 rowerów dla dorosłych i 2 dla małych dzieci (3-kołówki dla 2- latka).
Bingo! A może 3-kołówka!
Na zwykłym rowerze boję się jeździć, bo po ewentualnym upadku medycyna mogłaby mnie nie poskładać w odpowiedniej kolejności. A do tego może jakaś osteoporoza. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu! Pal licho i rower, jeśliby z niego zrobiłby się składak.
Przydałaby się taka 3-kołówka, stabilna no i używałabym ją w przyszłości do podwożenia wnuka do przedszkola.
Riksza - jeśliby dał się w nią w ogóle wsadzić.
Na razie chętnie jeździł jako pasażer na taczkach podczas budowy naszego domu.
Również chętnie młody jeździ w wózkach w centrach handlowych.
Rozmarzyłam się...
Gdyby takie w większym rozmiarze... dla Babci.... ale Dziadek by się sfilcował!
Nogi też bym tak założyła, pod warunkiem, że ktoś by mnie na koniec musiał rozplątać.
W końcu jakaś gimnastyka byłaby, ale Dziadek, któremu psikusy w głowie, może by się za bardzo nie śpieszył. A może nawet zmniejszyłby sobie koszty zakupów towarów w centrum, bo zarobiłby na pokazie na żywo lub na filmie - "Jak to babcia nie potrafi się z wózeczka wygrzebać".
Poszperałam w internecie - jest!
Rower z drewnianą przyczepką z tyłu (towarową) - taki to mój mąż chętnie zakupiłby dla mnie i przewiózł po kocich łbach - wolałabym już coś podobnego, połączone stabilnie z przodu. Pasażer nie mógłby wiercić się, aby nie zachwiać stabilności pojazdu.
A ja dalej szukam jakiejś ciekawej rikszy. Są już nowoczesne, elektryczne, ale z techniką jestem na bakier. Jest nawet ładna żółta, mogłabym umieścić jej zdjęcie, ale muszę poczekać na zgodę autora zdjęć. Ponieważ jestem w gorącej wodzie kąpana, to odsyłam do strony internetowej:
http://www.kreatywna.lodz.pl/page/22,dobre-pomysly.html?id=377
- Gdzie z rikszą sport dla wczesnej emerytki? - dziwi się mój mąż?
- No, jak to gdzie?
Przecież mamy prężny kolarski klub sportowy. Gdyby tak klub wziął nas za maskotkę i na finisze wjeżdżalibyśmy rowerową rikszą?
- Jak to wjeżdżalibyśmy rikszą i do tego w czołówce?
- No,.... myślałam, że Ty byś prowadził rikszę, a ja w jej koszu. Gorzej byłoby z szybkością, tu trzeba wziąć poprawkę. Włączylibyśmy się pod koniec, tak z boczku,... niespodziewanie...
- Chyba, Babciu, już bez Ciebie, bo po drodze już bym Cię dawno.... wykipował!
- Eeee.... z Tobą to żadnych sukcesów sportowych już nie osiągnę. A miałam jeszcze pomysł załapać się na... biegi. Zapisy już od 22 lutego. Do biegu (22 maja) złapalibyśmy już kondycję, chociażby trenując z rikszą.
- No bo na takie efekty na taśmach to już za późno - sąduję męża.
- No, raczej.
Nasza 3-pokoleniowa rodzinka jest w posiadaniu 3 rowerów dla dorosłych i 2 dla małych dzieci (3-kołówki dla 2- latka).
Bingo! A może 3-kołówka!
<><><><><><>
Na zwykłym rowerze boję się jeździć, bo po ewentualnym upadku medycyna mogłaby mnie nie poskładać w odpowiedniej kolejności. A do tego może jakaś osteoporoza. Lepiej nie wywoływać wilka z lasu! Pal licho i rower, jeśliby z niego zrobiłby się składak.
Riksza - jeśliby dał się w nią w ogóle wsadzić.
Na razie chętnie jeździł jako pasażer na taczkach podczas budowy naszego domu.
Również chętnie młody jeździ w wózkach w centrach handlowych.
Rozmarzyłam się...
Gdyby takie w większym rozmiarze... dla Babci.... ale Dziadek by się sfilcował!
Nogi też bym tak założyła, pod warunkiem, że ktoś by mnie na koniec musiał rozplątać.
W końcu jakaś gimnastyka byłaby, ale Dziadek, któremu psikusy w głowie, może by się za bardzo nie śpieszył. A może nawet zmniejszyłby sobie koszty zakupów towarów w centrum, bo zarobiłby na pokazie na żywo lub na filmie - "Jak to babcia nie potrafi się z wózeczka wygrzebać".
Poszperałam w internecie - jest!
Rower z drewnianą przyczepką z tyłu (towarową) - taki to mój mąż chętnie zakupiłby dla mnie i przewiózł po kocich łbach - wolałabym już coś podobnego, połączone stabilnie z przodu. Pasażer nie mógłby wiercić się, aby nie zachwiać stabilności pojazdu.
A ja dalej szukam jakiejś ciekawej rikszy. Są już nowoczesne, elektryczne, ale z techniką jestem na bakier. Jest nawet ładna żółta, mogłabym umieścić jej zdjęcie, ale muszę poczekać na zgodę autora zdjęć. Ponieważ jestem w gorącej wodzie kąpana, to odsyłam do strony internetowej:
http://www.kreatywna.lodz.pl/page/22,dobre-pomysly.html?id=377
- Gdzie z rikszą sport dla wczesnej emerytki? - dziwi się mój mąż?
- No, jak to gdzie?
Przecież mamy prężny kolarski klub sportowy. Gdyby tak klub wziął nas za maskotkę i na finisze wjeżdżalibyśmy rowerową rikszą?
- Jak to wjeżdżalibyśmy rikszą i do tego w czołówce?
- No,.... myślałam, że Ty byś prowadził rikszę, a ja w jej koszu. Gorzej byłoby z szybkością, tu trzeba wziąć poprawkę. Włączylibyśmy się pod koniec, tak z boczku,... niespodziewanie...
- Chyba, Babciu, już bez Ciebie, bo po drodze już bym Cię dawno.... wykipował!
- Eeee.... z Tobą to żadnych sukcesów sportowych już nie osiągnę. A miałam jeszcze pomysł załapać się na... biegi. Zapisy już od 22 lutego. Do biegu (22 maja) złapalibyśmy już kondycję, chociażby trenując z rikszą.
- No bo na takie efekty na taśmach to już za późno - sąduję męża.
- No, raczej.