Translate

poniedziałek, 18 stycznia 2016

NA FLORYDĘ. PODNIEBNE MARZENIA

( Czy przytoczone marzenia  spełnią się – opiszę w następnych odcinkach, więc je teraz nie pomijajcie, proszę. Wątek florydzki będę ciągnąć  niekoniecznie  chronologicznie).
 
 A więc do rzeczy:

        Na lotnisku stawiamy się wczesnym rankiem 15 marca 2000 roku. Wylot do Amsterdamu planowany jest na godz. 6:55. Z emocji nie zmrużyłam  w nocy oczu. Moi towarzysze też narzekają na zmęczenie. Musieliśmy wcześnie wstać, aby pokonać 120 km samochodem do Warszawy i mieć zapas czasu na odprawę. Tego ranka jest przymrozek, więc cieplejsze wierzchnie okrycia wrócą dziś samochodem do domu. Jedziemy w upalne części świata!  Przecież nie będziemy obciążać bagażu. Kierowcą naszym dzisiaj jest wierny przyjaciel męża, wspólnik w ich firmie.  Po odprawie pierwsze kroki kierujemy do kaplicy, prosząc Boga o szczęśliwą podróż i już spokojni po chwili wkraczamy na pokład samolotu. 

      To ja spośród towarzyszącej mi w podróży rodzinki jestem w lotach nowicjuszką. Przejście z budynku „rękawem”  powoduje, że mam wrażenie, że wciąż jestem w jednym z pomieszczeń terminala. Jak dotąd, bez lęku. Wybieram miejsce przy oknie, przy nasadzie skrzydła. Obsługa lotniskowa polewa wodą oszronione skrzydła samolotu.
        -  Czy aby robią to skutecznie? – myślę, ale nie dzielę się tą obawą z nikim. Siedzimy w trzecim rzędzie od końca. Za nami usadowili się jacyś klerycy i ksiądz.
        - O, dobrze – pocieszam się w duchu - mamy zapewnioną opiekę niebios, przecież im nie może się nic stać. Na pewno wymodlili  szczęśliwą podróż.



      
  Start jest tak łagodny, że można byłoby go nie zauważyć, odwracam głowę do tyłu. Wśród kleryków w towarzystwie księdza nie widzę jakichś szczególnych zachowań, czy skupienia. Nie czynią  znaków krzyża .  Dalej rozmawiają ze sobą. Zupełna ignorancja zmiany sytuacji. Ale to może tylko zewnętrznie tak wygląda? Przecież oni powierzyli swoje życie Bogu, całe, a więc i ten lot.  No i jak tu się bać? Mój Aniołek Stróż szepcze mi do ucha: Ach, Teresa, Teresa, człowieku małej wiary! Co więc oznacza codzienne twoje „Jezu, ufam Tobie”? 

    Spokojnie już wybieram najlepszą pozycję w fotelu i spoglądam  przez okno, podziwiając z góry Warszawę. Nie, o kredycie na zakup biletów jeszcze nie powiem. Czeka nas przecież przesiadka w Amsterdamie. Będzie na to czas  nad oceanem.

    Po krótkiej wymianie wrażeń z rodziną wreszcie chcę zasnąć. Niestety za dużo nadal wrażeń. Nadpływają wspomnienia. Przymknęłam powieki, obserwując bałwanki białych chmur pod nami. Mam wrażenie, że płynę po deserze, pokrytym bitą śmietaną.
        Od razu przywołuję wspomnienia z dzieciństwa:

      
  Przypominam sobie słoneczny letni dzień, kiedy wbiegłam do sadu, gdzie rosły jabłonie. Owoce właściwie już były dojrzałe, lecz brakowało im czegoś. Wiedziałam , jak to osiągnąć. Po wybraniu odpowiedniego okazu,  przybiegłam na trawiaste podwórko i z całych 5-cioletnich swych sił wyrzuciłam owoc wysoko w górę.


Moja grafika
        - Szkoda, że nie mogę dorzucić do chmur. Jeszcze brakuje  mi sił. Może kiedyś..  marzyłam.
Jabłko po takiej podróży w przestrzeni spadało na trawę, rozbijało się na połowy lub tylko ubijało. Było jednocześnie kruche ale również przesmacznie..... soczyste.
Jednak było warto. Chmur nie udało się dotknąć, a co dopiero sięgnąć gwiazd, czy najpiękniejszego obiektu na niebie, jakim był księżyc.
Przecież  tam nie mogłam polecieć, a nikt  mi go nie przybliżyłby do   maleńkiej dłoni.

        Dziwne, bo jakoś nie wspominam, abym wówczas w dziecięcych latach zafascynowana była samolotami. Czyżby nad moją okolicą, w której zamieszkiwałam nie przechodziły linie lotnicze? Owszem, wspominam coś latającego, dużego, wspaniałego. Ale to był...... bocian. Goniłam go po łące z siostrą  wołając, aby przyniósł nam braciszka. No i przyniósł... dwie siostrzyczki. Bliźniaczki :-) 

         W tym wieku, też nie wiedziałam, że na świecie są równie piękne ptaki,  flamingi, które urzekną mnie swą urodą i majestatem, kiedy będę oglądać po latach programy przyrodnicze w telewizji. Widok brodzących  różowych flamingów o zachodzie słońca na rozlewiskach i nagły ich zryw do lotu w ogromnej ilości, to zapierający dech obrazek i tęsknota do przebywania w takiej scenerii na żywo. Telewizyjne programy przyrodnicze po latach wzbudziły  również miłość do delfinów. Czułam specjalną bliskość z tymi stworzeniami.

        Biegając z siostrą nad brzeg Wisły, zatrważałyśmy rodziców,   że utoniemy. Mama ubierała się w kożuch na wewnętrzną stronę, zostawiała sklep i wybiegała od strony nadbrzeża, odstraszając nas.
        - Chciałam,  aby były ostrożniejsze - wspomina później mama.
        W rzece , jak to w rzece, pływały tylko pospolite ryby, które przy niskim poziomie wody można było prawie dotknąć.  Żadnych tam cudów. Przecież nie oglądałam jeszcze telewizji , więc nie wiedziałam, że w oceanach żyją delfiny , orki i inne piękne stworzenia.

        Piękne i beztroskie były te lata dziecięce, jednak przyszedł czas na dorastanie. Ukończyłam studia, wyszłam za mąż. Mamy z mężem 2 córki. Zwiedziłam kawał świata, ale tylko tam, gdzie można było dojechać samochodem lub autokarem ( a nieprawda, podpowiada sumienie, a prom do Danii?). Faktycznie, bałam się nie tylko latać samolotem ze względu na katastrofy, ale  jeszcze ten Heweliusz na Bałtyku zrobił swoje. Przemogłam się i wspólnie z mężem oraz zapraszającymi nas do siebie  Duńczykami weszłam pewnego lata na ten makabryczny dla mnie wówczas środek transportu. 

        A przecież w dzieciństwie przepływałam Wisłę w poprzek małą drewnianą łódką  z babcią i właścicielem łódki   bez żadnej obawy i bez jakichś tam wszędzie używanych obecnie kapoków ( teraz osądziliby moją śp. babunię  za nieodpowiedzialność), ale wtedy, jako mała dziewczynka nie bałam się Wisły, przecież mama musiała mnie od wody odganiać. 

        Czego to nie spowodują media, pokazując nachalnie zdjęcia z katastrof?
W latach pięćdziesiątych też zdarzały się katastrofy samolotowe, na morzach i oceanach. Ale nikt małych dziewczynek nimi nie straszył!
        Moje wspomnienia przerywa córka, pytając?
        - Przespałaś się trochę, mamusiu?
        - Nie, Kasiu, nie spałam. Wspominałam sobie dziecięce lata. Zupełnie rzeczywiste fakty, a nie, nomen omen, bujanie w obłokach - oznajmiam trochę zdziwionej córce.
Naszą rozmowę przerywa głos  stewardessy o zbliżaniu się do Amsterdamu. Przypinamy pasy.

     W ogromnym i przepełnionym kompleksie lotniska w Amsterdamie czekamy na samolot do Orlando na Florydzie. Planowany wylot ma nastąpić o godz.14:40. Znużona pokładając się na krzesłach   w półśnie,  czekam już od godz. 8-ej z niecierpliwością na  dalszy lot. Wreszcie rozpoczyna się kilkunastogodzinna podróż. Witają nas stewardessy w pięknych czerwonych garniturach . Na głowie czerwone furażerki. Jak przyjemnie. Zapominam, że to mało znane linie lotnicze. Kuzyni z Florydy nie mogli znaleźć żadnej informacji w Internecie o tych liniach. Są pełni obawy o nasze bezpieczeństwo lotu.

         Większość trasy przesypiam, a tylko od czasu do czasu wstaję, prostując nogi z obawy przed zatorami żylnymi. Obsługa samolotu bardzo sympatyczna.  Rodzinka budzi mnie  na czas  posiłków. W przerwach spoglądam na monitor, obserwując położenie geograficzne miejsc, nad którymi aktualnie przelatujemy.


        - Oby jak najszybciej dolecieć nad ląd Ameryki – marzę, jakby to miałoby być bezpieczniejsze w przypadku katastrofy. A więc nadal boję się wody.